Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2012
Dystans całkowity: | 1791.56 km (w terenie 18.75 km; 1.05%) |
Czas w ruchu: | 93:02 |
Średnia prędkość: | 19.14 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.10 km/h |
Suma podjazdów: | 10275 m |
Liczba aktywności: | 20 |
Średnio na aktywność: | 89.58 km i 5h 10m |
Więcej statystyk |
Dzień 2 - Nowa opona
Czwartek, 2 sierpnia 2012
Pierwsza noc mija spokojnie. Mimo wszystko mam pewne zastrzeżenia co do namiotu Filipa. Wydaje mi się, że ten tunelowy namiot cenionej firmy Coleman jest dla nas dwóch trochę za wąski :P Jakby jednak nie patrzeć to drugi dzień zapowiada się ładnie. Wstajemy kilkanaście minut po 8 rano. Na niebie widnieje piękne Słońce, a więc nasze mokre rowery od wilgoci nocnej zaraz wysychają. Ruszamy! Do Ústí nad Labem jedziemy cały czas doliną rzeki Łaby. Po kilku kilometrach dostrzegamy po prawej stronie drogę rowerową, którą Niemcy nazwali fachowo "Elberadweg". Jedzie się pięknie choć z czasem zaczyna mi się nudzić. Po 20 km docieramy jednak na obrzeża miasta wojewódzkiego, gdzie zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Tam urządzamy sobie toaletę poranną, a ja ponadto przegląd prasy. Czesi zdobyli srebrny medal na Olimpiadzie w Londynie. Więcej się nie dowiedziałem.
Ze stacji docieramy do Rynku przejeżdżając m.in. przez ładny most. Centrum Ústí nad Labem jest zadbane i takie dość podłużne. Nie brakuje także popularnych w Czechach trolejbusów. W jednej z uliczek zaczepiam dwóch Panów pytając ich o sklep rowerowy. Wskazali mi drogę toteż szybko popędziliśmy z Filipem pod górkę ulicą Masarykovą. Jakoś po 3 kilometrach dojrzałem mały sklepik rowerowy. Niestety opony crossowej tam nie dostałem, ale dętkę już tak. Teraz trzeba było szukać jakiegoś marketu, bo była już godzina 11:30, a my na czczo! Po chwili ukazuje się nam Kaufland, w którym zakupy i spożycie posiłku zajmują nam łącznie 1 godzinę. W owym markecie kupiłem po raz pierwszy "Ryż na mleku - Muller", który to okazał się hitem wyprawy jeśli chodzi o mnie. Podczas wyjazdu nad Bałtyk hitem było DanMleko od Danone. Na Wschodzie lubowałem się w batonikach musli z Biedronki, a teraz ten przepyszny Ryż!
Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Teplic. Jak widać po profilu mapy, mieliśmy cały czas lekko pod górkę. Nie zabrakło także wiatru w twarz, no gdzieżby! Ponadto temperatura urosła do tego stopnia że na pierwszej większej górce, czekając na Filipa, rozbieram koszulkę i smaruje plecy kremem do opalania. To już nie przelewki. Słońcem nie nacieszyłem się jednak zbyt długo, bo przy zjeździe z górki złapałem 3 kapcia! W tym przypadku była to jednak tylna opona. Ponownie zjechaliśmy do zacienionego miejsca i załatałem dziurę lecz tym razem już tak fest, bo dziura była jak 5 zł. Przy okazji zjadłem sobie 2 śniadanie :P
Gdy tylko zajechaliśmy do pobliskich Teplic, ja już rozglądałem się za sklepem rowerowym. Filip jechał 100 metrów za mną i w pewnym momencie poleciał prosto nie zauważywszy że przystanąłem na chodniku. Jak już znalazłem na ulicy Libereckiej "Serwis Jizdnych Kol" to zadzwoniłem do kolegi żeby czekał na mnie w pierwszej większej miejscowości na Rynku. Ja natomiast wszedłem do sklepu, gdzie zostałem mile obsłużony. Postanowiłem zmienić przednią oponę KENDA na jakąkolwiek nową. Akurat trafiła się Schwalbe Road Cruiser. Cena nie była niska, ale i tak mi trochę spuścił. Ponadto zmienił i napompował za darmo. Dokupiłem także zestaw łatający i nową dętkę. Stara opona poszła do śmieci po 11 tysiącach przebytych kilometrów. Jak na 30 zł to nawet ładnie się sprawdziła mimo iż to KENDA.
Mając już nową oponę z przodu poczułem komfort. Nie musiałem się martwić o każde najechane szkiełko, bo wiedziałem, że i tak nie będzie kapcia. Tak więc szybko dogoniłem Filipa i spotkaliśmy się w Duchcovie, mieście gdzie zakończył swój żywot Casanova. Dalej jechało się nie najgorzej mimo wysokiej temperatury. Cały czas lekko pod górkę, ale z umiarem. Filip czasami odstawał, ale jeszcze nie było tragedii. Po drodze mijaliśmy jakąś Elektrownie, jakieś lasy, ale nic konkretnego. Po pewnym czasie byliśmy zmuszeni wjechać na dość ruchliwą drogę krajową "13". Była ona jednak dwupasmowa z małym poboczem, więc te kilkanaście kilometrów przemęczyliśmy się. Pogoda zaczęła się psuć. Wokół nas zaczęły tworzyć się chmury jednak na nas nie padało. I tak szczęśliwie dotarliśmy do Chomutova. Zaczęło się jechać ciężej, bo przedni wiatr nabrał na sile, a i górki zaczęły być bardziej wymagające. Filip tracił siły. Odwiedziliśmy Rynek w Chomutovie i zdecydowaliśmy, że tuż po wyjeździe z miasta szukamy powoli noclegu. Jeszcze tylko małe zakupy na wieczór w Tesco i można jechać. Tuż za miastem widzieliśmy wielką chmurę deszczu po lewej stronie i trochę podkręciliśmy tempo. Do końca dnia drugiego jechaliśmy stosunkowo pod górkę. Po drodze oprócz lasów, jakieś Elektrowni i Pani o lekkich obyczajach, która właśnie skończyła swoje usługi wobec motocyklisty, nic ciekawego nie widziałem. Rozglądaliśmy się za to za noclegiem. Niby dużo zieleni, pełno trawy, ale jakoś jechaliśmy dalej. Dopiero w miejscowości Klášterec nad Ohří decydujemy się na rozbicie namiotu. Zmusiła nas do tego późna godzina. Mieliśmy do wyboru nocleg za stacją benzynową jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, bo bylibyśmy za bardzo widoczni. Pojechaliśmy 400 metrów dalej i tam zjechaliśmy w dół na polanę obok sadu. Od drogi oddzielał nas pas drzew. Filip jak zwykle coś tam jeszcze pichcił mówiąc że zaczyna go boleć kolano, a ja już położyłem się na karimacie w środku. Noc niestety była nerwowa w moim przypadku, ale o tym w dniu trzecim. Do Karlovych Varów mieliśmy jakieś 30 km.
Pierwszy nocleg za Nami

Dolina Łaby

A to ciekawe :)

Zjeżdżamy z Elberadweg

Ústí nad Labem, Rynek:

Trzeci kapeć. Tym razem dętka poszła z tyłu :/

Teplice:

Zużytą oponę Kenda wymieniam na Schwalbe Road Cruiser.

Duchcov - miejsce śmierci słynnego Casanovy


Krušné hory


Chomutov, Rynek:


Kierunek Karlovy Vary

-Těchlovice|Klášterec nad Ohří-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Ze stacji docieramy do Rynku przejeżdżając m.in. przez ładny most. Centrum Ústí nad Labem jest zadbane i takie dość podłużne. Nie brakuje także popularnych w Czechach trolejbusów. W jednej z uliczek zaczepiam dwóch Panów pytając ich o sklep rowerowy. Wskazali mi drogę toteż szybko popędziliśmy z Filipem pod górkę ulicą Masarykovą. Jakoś po 3 kilometrach dojrzałem mały sklepik rowerowy. Niestety opony crossowej tam nie dostałem, ale dętkę już tak. Teraz trzeba było szukać jakiegoś marketu, bo była już godzina 11:30, a my na czczo! Po chwili ukazuje się nam Kaufland, w którym zakupy i spożycie posiłku zajmują nam łącznie 1 godzinę. W owym markecie kupiłem po raz pierwszy "Ryż na mleku - Muller", który to okazał się hitem wyprawy jeśli chodzi o mnie. Podczas wyjazdu nad Bałtyk hitem było DanMleko od Danone. Na Wschodzie lubowałem się w batonikach musli z Biedronki, a teraz ten przepyszny Ryż!
Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Teplic. Jak widać po profilu mapy, mieliśmy cały czas lekko pod górkę. Nie zabrakło także wiatru w twarz, no gdzieżby! Ponadto temperatura urosła do tego stopnia że na pierwszej większej górce, czekając na Filipa, rozbieram koszulkę i smaruje plecy kremem do opalania. To już nie przelewki. Słońcem nie nacieszyłem się jednak zbyt długo, bo przy zjeździe z górki złapałem 3 kapcia! W tym przypadku była to jednak tylna opona. Ponownie zjechaliśmy do zacienionego miejsca i załatałem dziurę lecz tym razem już tak fest, bo dziura była jak 5 zł. Przy okazji zjadłem sobie 2 śniadanie :P
Gdy tylko zajechaliśmy do pobliskich Teplic, ja już rozglądałem się za sklepem rowerowym. Filip jechał 100 metrów za mną i w pewnym momencie poleciał prosto nie zauważywszy że przystanąłem na chodniku. Jak już znalazłem na ulicy Libereckiej "Serwis Jizdnych Kol" to zadzwoniłem do kolegi żeby czekał na mnie w pierwszej większej miejscowości na Rynku. Ja natomiast wszedłem do sklepu, gdzie zostałem mile obsłużony. Postanowiłem zmienić przednią oponę KENDA na jakąkolwiek nową. Akurat trafiła się Schwalbe Road Cruiser. Cena nie była niska, ale i tak mi trochę spuścił. Ponadto zmienił i napompował za darmo. Dokupiłem także zestaw łatający i nową dętkę. Stara opona poszła do śmieci po 11 tysiącach przebytych kilometrów. Jak na 30 zł to nawet ładnie się sprawdziła mimo iż to KENDA.
Mając już nową oponę z przodu poczułem komfort. Nie musiałem się martwić o każde najechane szkiełko, bo wiedziałem, że i tak nie będzie kapcia. Tak więc szybko dogoniłem Filipa i spotkaliśmy się w Duchcovie, mieście gdzie zakończył swój żywot Casanova. Dalej jechało się nie najgorzej mimo wysokiej temperatury. Cały czas lekko pod górkę, ale z umiarem. Filip czasami odstawał, ale jeszcze nie było tragedii. Po drodze mijaliśmy jakąś Elektrownie, jakieś lasy, ale nic konkretnego. Po pewnym czasie byliśmy zmuszeni wjechać na dość ruchliwą drogę krajową "13". Była ona jednak dwupasmowa z małym poboczem, więc te kilkanaście kilometrów przemęczyliśmy się. Pogoda zaczęła się psuć. Wokół nas zaczęły tworzyć się chmury jednak na nas nie padało. I tak szczęśliwie dotarliśmy do Chomutova. Zaczęło się jechać ciężej, bo przedni wiatr nabrał na sile, a i górki zaczęły być bardziej wymagające. Filip tracił siły. Odwiedziliśmy Rynek w Chomutovie i zdecydowaliśmy, że tuż po wyjeździe z miasta szukamy powoli noclegu. Jeszcze tylko małe zakupy na wieczór w Tesco i można jechać. Tuż za miastem widzieliśmy wielką chmurę deszczu po lewej stronie i trochę podkręciliśmy tempo. Do końca dnia drugiego jechaliśmy stosunkowo pod górkę. Po drodze oprócz lasów, jakieś Elektrowni i Pani o lekkich obyczajach, która właśnie skończyła swoje usługi wobec motocyklisty, nic ciekawego nie widziałem. Rozglądaliśmy się za to za noclegiem. Niby dużo zieleni, pełno trawy, ale jakoś jechaliśmy dalej. Dopiero w miejscowości Klášterec nad Ohří decydujemy się na rozbicie namiotu. Zmusiła nas do tego późna godzina. Mieliśmy do wyboru nocleg za stacją benzynową jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, bo bylibyśmy za bardzo widoczni. Pojechaliśmy 400 metrów dalej i tam zjechaliśmy w dół na polanę obok sadu. Od drogi oddzielał nas pas drzew. Filip jak zwykle coś tam jeszcze pichcił mówiąc że zaczyna go boleć kolano, a ja już położyłem się na karimacie w środku. Noc niestety była nerwowa w moim przypadku, ale o tym w dniu trzecim. Do Karlovych Varów mieliśmy jakieś 30 km.
Pierwszy nocleg za Nami

Dolina Łaby

A to ciekawe :)

Zjeżdżamy z Elberadweg

Ústí nad Labem, Rynek:

Trzeci kapeć. Tym razem dętka poszła z tyłu :/

Teplice:

Zużytą oponę Kenda wymieniam na Schwalbe Road Cruiser.

Duchcov - miejsce śmierci słynnego Casanovy


Krušné hory


Chomutov, Rynek:


Kierunek Karlovy Vary

-Těchlovice|Klášterec nad Ohří-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 110.33 | Km teren: | 0.20 | Czas: | 06:04 | km/h: | 18.19 | ||
Pr. maks.: | 51.41 | Temperatura: | 34.0 | Podjazdy: | 710m | Rower: | Giant |
Dzień 1 - Witamy w kraju pagórków!
Środa, 1 sierpnia 2012
|EPILOG|
Ciężko zabrać się za relację po wyprawie, oj ciężko... Ale skoro już znalazłem trochę chęci i przede wszystkim czasu to może wreszcie zacznę :)
Wyprawę wakacyjną planowałem już od kilku miesięcy. Nie tyle ważny był kierunek co miło spędzony czas na rowerze. Moim celem było zrobić miesięczny trip po Europie. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, bowiem kwestia wyjazdu w Alpy była już praktycznie ustalona. Problem powstał z pieniędzmi. Chłopaki ruszali w kierunku Austrii 16 lipca, a ja wypłatę za czerwiec miałem otrzymać 4 dni później. Ten fakt spowodował, że musiałem zrezygnować. Nikt by mi nie pożyczył z dnia na dzień 1000 zł. Z czasem zrozumiałem, że była to dobra decyzja, bo w momencie gdy na moim koncie pojawiły się pieniądze to koledzy-sakwiarze byli już za Wiedniem. Gonić ich pociągiem to żadna frajda. Tak więc szkoda, mówi się trudno...Ten wyjazd mi nie wyszedł, ale pojawiły się kolejne pomysły.
W międzyczasie Michał(mój brat) rzucił pomysł, aby jechać nad Bałtyk. Niby byłem już rok temu z chłopakami, ale teraz mieliśmy jechać na wschodnie wybrzeże. Ponadto w planach było zahaczenie o Mazury. I ta wyprawa też doszłaby do skutku gdyby nie nowa praca Michała, którą dostał...tydzień przed wyjazdem. Szkoda, mówi się trudno...W tym momencie pozostawał jedynie Plan C: Biorę sprawy w swoje ręce!
Jeszcze w lipcu zerwałem się i ruszyłem samotnie na Wschód Polski. W 6 dni przejechałem przeszło 900 km Podczas wyprawy poznałem kilkadziesiąt nowych miast, zaspokoiłem ciekawość odnośnie "Polski B", miałem świetną pogodę, a na dokładkę ustanowiłem swoje osobiste rekordy jeśli chodzi o maksymalny dystans dzienny (222 km), oraz maksymalną prędkość (70,6 km/h). Trzeba też dodać, że na sam koniec wyprawy zaliczyłem pierwszy w karierze upadek zjeżdżając z Kopca Kościuszki w Krakowie. Rower cały, ja na szczęście też. Niewątpliwie ten wyjazd był udany, ale co to jest 900 km? No mało, więc nic dziwnego że wciąż mnie nosiło...
Przyszedł czas na największy wyjazd podczas wakacji. Dzięki internetowi miałem okazję skomunikować się z Filipem z Wrocławia. Kolega nie miał wielkich wymagań - po prostu chciał się przejechać :) To mi się spodobało i z miłą chęcią zadbałem o resztę. Plan minimum zakładał wycieczkę po Czechach z zahaczeniem o Pasawę i Linz. Jednak przy dobrych wiatrach mieliśmy pokusić się o Monachium i Salzburg. Co z tego wyszło? Zapraszam do lektury !
------------------------------------------------------------------
|DZIEŃ 1|
W przeddzień wyprawy spotkałem się z moim kompanem we Wrocławiu i przez 1 godzinę obgadaliśmy najpilniejsze kwestie dotyczące wyjazdu. Już wtedy wiedziałem, że damy rady się dogadać. Wyprawę natomiast rozpoczęliśmy w środę, 1 sierpnia.
Kilka minut po godzinie 7 rano na przystanku PKP Nowy Dwór wsiadłem do niemieckiego szynobusu mknącego do Drezna. Tam czekał już na mnie Filip. 2-godzinna podróż do Zgorzelca szybko nam zleciała i pełni zapału do jazdy wysiedliśmy na peronie w tej przygranicznej miejscowości. Na początku podbiliśmy do centrum szukając sklepu rowerowego. Dopiero po kilku zakrętach natrafiliśmy na mały zakładzik. Tam też kupiłem zapięcie do roweru, chociaż w sumie nie wiem po co :P Teraz już mogliśmy jechać. Wjechaliśmy na drogę wojewódzką do Bogatyni, która poprowadziła nas do Czech. Od początku mieliśmy pod górkę i trochę pod wiatr. Lekko nie było, ale jechaliśmy sobie spokojnym tempem. Było jednak za spokojnie, bo już na 14 kilometrze łapię kapcia w przedniej oponie. Wjeżdżamy w zacienione miejsce i szybko zakładam nową dętkę. Najdziwniejsze jest jednak to, że w tej rzekomo przebitej nie znajduję żadnej dziury. 30 minut w plecy, ale no cóż, zdarza się. Kolejne kilometry upływają na pokonywaniu coraz to większych pagórków. Od samego początku widzę, że z Filipem nie jest za dobrze. Na każdym podjeździe jestem kilkaset metrów przed nim i zaczynam się niepokoić o jego formę, a właściwie o jej brak, bo Filip od miesiąca nie widział roweru, a żarcia to nabrał tyle, że jeszcze przywiózł z powrotem :D Wtedy pomyślałem sobie: "A...na pewno z czasem się rozkręci".
Dojeżdżamy do Elektrowni Turów w Bogatyni. Ta robi na nas wrażenie. Robię kilka zdjęć(Filip nie miał ze sobą aparatu, więc zdjęć z moją podobizną jest mało) i spadamy dalej w kierunku granicy polsko-niemieckiej. Docieramy do Zittau, małego niemieckiego miasteczka. Pierwszy, drugi, trzeci chodnik i tttssssyyy...Drugi kapeć. Ponownie w przednim kole. Byłem naiwny myśląc, że na taką wyprawę GIANTowi starczą opony z przebiegiem 11 tysięcy km. Opony te bowiem były już na tyle popękane, że każde najmniejsze szkiełko bez problemu wnikało w strukturę gumy. To skłoniło mnie do podjęcia decyzji o zmianie opony w pierwszym najbliższym mieście czeskim. Jednak póki co załatałem dętkę metodą "jako-tako" i udaliśmy się na szybkie zwiedzanie niemieckiego Zittau. Po kilkunastu minutach wydostaliśmy się z Centrum na drogę prowadzącą do Czech. Byliśmy wtedy na tzw. "trójstyku państw". W pewnej chwili jechaliśmy drogą, gdzie na poboczu stały polskie znaki drogowe, po lewej stronie stała niemiecka stacja benzynowa, na której obowiązywały ceny czeskie :D Trochę absurdalne.
Hrádek nad Nisou był naszą pierwszą miejscowością w Czechach. I od razu pomyliłem drogę, bo zamiast jechać tranzytową szosą na Chrastavę to my przedarliśmy się na wspak przez jakiś górski szczyt. Filip już miał dość, a to był przecież pierwszy dzień. Na początku starałem się go nie zgubić, żeby miał motywację do szybszej jazdy, ale nie mogę jechać tak wolno, a więc pomknąłem z radością do góry. Tam poczekałem na kolegę, który też trochę odpoczął i już pozostawał nam zjazd w dół. Droga prowadziła przez las, ale mimo wszystko było nam ciepło. Jak dotarliśmy do głównej drogi to trzeba było jechać w prawo. Jednak obecność TIRów na wąskiej krajówce nie odpowiadała nam za bardzo, więc skręciliśmy po 3 km na lokalne dróżki. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do miejscowości Zakupy, gdzie...robimy pierwsze zakupy :) Póki co nic konkretnego, bo jeszcze mamy własne jedzenie, ale wody nigdy dość. Do Českiej Lípy pozostaje nam 10 km. Samochodów jeździ mało, teren znośny, a widoki ładne, więc podróż leci nam szybko. W Lipie miałem początkowo zamiar wymienić przednią oponę, ale o dziwo póki co na flaku, ale jakoś się trzymała, tak więc odłożyłem tą decyzję na jutro. Tymczasem zrobiliśmy sobie przerwę na Rynku. "U Hrabala" zamawiam sobie loda o smaku kaktusowym, a Filip stawia na sprawdzoną vanilkę. Podchodzi do nas także pewien Pan, który mówi że jest Polakiem i od 7 lat mieszka w tym mieście. Na ogólnych oględzinach się skończyło, bo noclegu nie zaproponował. Było nam na tym Rynku tak przyjemnie, że przez godzinę leżeliśmy na zimnych kamieniach fontanny odpoczywając od upału. Ale trzeba było ruszać dalej.
Planem minimum na dzień 1 było dojechanie do Děčína. Teraz droga była już płaska, a my jechaliśmy przez jakąś dolinę między pagórkami goniąc zachodzące powoli Słońce. Po drodze nie było większych atrakcji oprócz widoków. Na stacji benzynowej robimy przerwę na siku i dalej w kierunku miasta. Po Filipie widzę że jest mu ciężko. Zdarzają się podjazdy, na których czasem nawet prowadzi rower. Ja jednak cierpliwie na niego czekam nie chcąc go zgubić. Do Děčína wjeżdżamy "na pełnej" obwodnicą śródmiejską, którą prowadzi wiadukt nad Łabą. Zjeżdżamy jednak do Rynku tak jak to było wcześniej umówione. Tam Filip nie wytrzymuje i robi sobie małą kolacyjkę. Ja też nie odmówiłem kawałka chleba ;) Zbliża się jednak noc i trzeba opuścić granicę tego uroczo położonego miasta na rzecz rozbicia namiotu. Wyjeżdżamy z problemami, ale zawsze, w kierunku Ústí nad Labem. Jako że mam więcej sił to jadę pierwszy. Niestety na ludzi w ogródkach nie miałem co liczyć o tej porze, a i o skrawek przystrzyżonej trawy było ciężko. Po kilkunastu kilometrach docieramy do stacji benzynowej. Proponuję Filipowi rozbić się na jej tyłach, ale on chce się wyspać zatem jedziemy szukać dalej lepszej "miejscówy". Z każdym kolejnym zakrętem pole manewru się zmniejsza. Jesteśmy w dziwnej sytuacji, bo jest już prawie ciemno, po środku płynie Łaba, po prawej stronie jest droga krajowa, po lewej droga wojewódzka, którą jedziemy, a to wszystko zamykają w klamrę dwie linie kolejowe :P Ostatecznie rozbijamy się vis a vis kamieniołomu tuż obok Łaby, oczywiście na dziko. Ja od razu po spięciu rowerów, powiadomieniu mamy, rozpakowaniu się, idę spać, a Filip jeszcze coś tam pichci. Ostatecznie i on wbija do namiotu około 22 wieczorem. Tak więc pierwsze koty za płoty!
Wszystko gotowe

Pożegnanie z Wrocławiem

Startujemy!



Bogatynia, Elektrownia Turów:

Kolejka wąskotorowa w Zittau

Zittau:



Česká Lípa

U Hrabala kupujemy po lodzie z automatu

Česká Lípa, Rynek:

Děčín

Efektowny wjazd do Centrum

Děčín, Rynek:

Filip optował za podwieczorkiem :)


Łaba:

-Zgorzelec|Těchlovice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Ciężko zabrać się za relację po wyprawie, oj ciężko... Ale skoro już znalazłem trochę chęci i przede wszystkim czasu to może wreszcie zacznę :)
Wyprawę wakacyjną planowałem już od kilku miesięcy. Nie tyle ważny był kierunek co miło spędzony czas na rowerze. Moim celem było zrobić miesięczny trip po Europie. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, bowiem kwestia wyjazdu w Alpy była już praktycznie ustalona. Problem powstał z pieniędzmi. Chłopaki ruszali w kierunku Austrii 16 lipca, a ja wypłatę za czerwiec miałem otrzymać 4 dni później. Ten fakt spowodował, że musiałem zrezygnować. Nikt by mi nie pożyczył z dnia na dzień 1000 zł. Z czasem zrozumiałem, że była to dobra decyzja, bo w momencie gdy na moim koncie pojawiły się pieniądze to koledzy-sakwiarze byli już za Wiedniem. Gonić ich pociągiem to żadna frajda. Tak więc szkoda, mówi się trudno...Ten wyjazd mi nie wyszedł, ale pojawiły się kolejne pomysły.
W międzyczasie Michał(mój brat) rzucił pomysł, aby jechać nad Bałtyk. Niby byłem już rok temu z chłopakami, ale teraz mieliśmy jechać na wschodnie wybrzeże. Ponadto w planach było zahaczenie o Mazury. I ta wyprawa też doszłaby do skutku gdyby nie nowa praca Michała, którą dostał...tydzień przed wyjazdem. Szkoda, mówi się trudno...W tym momencie pozostawał jedynie Plan C: Biorę sprawy w swoje ręce!
Jeszcze w lipcu zerwałem się i ruszyłem samotnie na Wschód Polski. W 6 dni przejechałem przeszło 900 km Podczas wyprawy poznałem kilkadziesiąt nowych miast, zaspokoiłem ciekawość odnośnie "Polski B", miałem świetną pogodę, a na dokładkę ustanowiłem swoje osobiste rekordy jeśli chodzi o maksymalny dystans dzienny (222 km), oraz maksymalną prędkość (70,6 km/h). Trzeba też dodać, że na sam koniec wyprawy zaliczyłem pierwszy w karierze upadek zjeżdżając z Kopca Kościuszki w Krakowie. Rower cały, ja na szczęście też. Niewątpliwie ten wyjazd był udany, ale co to jest 900 km? No mało, więc nic dziwnego że wciąż mnie nosiło...
Przyszedł czas na największy wyjazd podczas wakacji. Dzięki internetowi miałem okazję skomunikować się z Filipem z Wrocławia. Kolega nie miał wielkich wymagań - po prostu chciał się przejechać :) To mi się spodobało i z miłą chęcią zadbałem o resztę. Plan minimum zakładał wycieczkę po Czechach z zahaczeniem o Pasawę i Linz. Jednak przy dobrych wiatrach mieliśmy pokusić się o Monachium i Salzburg. Co z tego wyszło? Zapraszam do lektury !
------------------------------------------------------------------
|DZIEŃ 1|
W przeddzień wyprawy spotkałem się z moim kompanem we Wrocławiu i przez 1 godzinę obgadaliśmy najpilniejsze kwestie dotyczące wyjazdu. Już wtedy wiedziałem, że damy rady się dogadać. Wyprawę natomiast rozpoczęliśmy w środę, 1 sierpnia.
Kilka minut po godzinie 7 rano na przystanku PKP Nowy Dwór wsiadłem do niemieckiego szynobusu mknącego do Drezna. Tam czekał już na mnie Filip. 2-godzinna podróż do Zgorzelca szybko nam zleciała i pełni zapału do jazdy wysiedliśmy na peronie w tej przygranicznej miejscowości. Na początku podbiliśmy do centrum szukając sklepu rowerowego. Dopiero po kilku zakrętach natrafiliśmy na mały zakładzik. Tam też kupiłem zapięcie do roweru, chociaż w sumie nie wiem po co :P Teraz już mogliśmy jechać. Wjechaliśmy na drogę wojewódzką do Bogatyni, która poprowadziła nas do Czech. Od początku mieliśmy pod górkę i trochę pod wiatr. Lekko nie było, ale jechaliśmy sobie spokojnym tempem. Było jednak za spokojnie, bo już na 14 kilometrze łapię kapcia w przedniej oponie. Wjeżdżamy w zacienione miejsce i szybko zakładam nową dętkę. Najdziwniejsze jest jednak to, że w tej rzekomo przebitej nie znajduję żadnej dziury. 30 minut w plecy, ale no cóż, zdarza się. Kolejne kilometry upływają na pokonywaniu coraz to większych pagórków. Od samego początku widzę, że z Filipem nie jest za dobrze. Na każdym podjeździe jestem kilkaset metrów przed nim i zaczynam się niepokoić o jego formę, a właściwie o jej brak, bo Filip od miesiąca nie widział roweru, a żarcia to nabrał tyle, że jeszcze przywiózł z powrotem :D Wtedy pomyślałem sobie: "A...na pewno z czasem się rozkręci".
Dojeżdżamy do Elektrowni Turów w Bogatyni. Ta robi na nas wrażenie. Robię kilka zdjęć(Filip nie miał ze sobą aparatu, więc zdjęć z moją podobizną jest mało) i spadamy dalej w kierunku granicy polsko-niemieckiej. Docieramy do Zittau, małego niemieckiego miasteczka. Pierwszy, drugi, trzeci chodnik i tttssssyyy...Drugi kapeć. Ponownie w przednim kole. Byłem naiwny myśląc, że na taką wyprawę GIANTowi starczą opony z przebiegiem 11 tysięcy km. Opony te bowiem były już na tyle popękane, że każde najmniejsze szkiełko bez problemu wnikało w strukturę gumy. To skłoniło mnie do podjęcia decyzji o zmianie opony w pierwszym najbliższym mieście czeskim. Jednak póki co załatałem dętkę metodą "jako-tako" i udaliśmy się na szybkie zwiedzanie niemieckiego Zittau. Po kilkunastu minutach wydostaliśmy się z Centrum na drogę prowadzącą do Czech. Byliśmy wtedy na tzw. "trójstyku państw". W pewnej chwili jechaliśmy drogą, gdzie na poboczu stały polskie znaki drogowe, po lewej stronie stała niemiecka stacja benzynowa, na której obowiązywały ceny czeskie :D Trochę absurdalne.
Hrádek nad Nisou był naszą pierwszą miejscowością w Czechach. I od razu pomyliłem drogę, bo zamiast jechać tranzytową szosą na Chrastavę to my przedarliśmy się na wspak przez jakiś górski szczyt. Filip już miał dość, a to był przecież pierwszy dzień. Na początku starałem się go nie zgubić, żeby miał motywację do szybszej jazdy, ale nie mogę jechać tak wolno, a więc pomknąłem z radością do góry. Tam poczekałem na kolegę, który też trochę odpoczął i już pozostawał nam zjazd w dół. Droga prowadziła przez las, ale mimo wszystko było nam ciepło. Jak dotarliśmy do głównej drogi to trzeba było jechać w prawo. Jednak obecność TIRów na wąskiej krajówce nie odpowiadała nam za bardzo, więc skręciliśmy po 3 km na lokalne dróżki. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do miejscowości Zakupy, gdzie...robimy pierwsze zakupy :) Póki co nic konkretnego, bo jeszcze mamy własne jedzenie, ale wody nigdy dość. Do Českiej Lípy pozostaje nam 10 km. Samochodów jeździ mało, teren znośny, a widoki ładne, więc podróż leci nam szybko. W Lipie miałem początkowo zamiar wymienić przednią oponę, ale o dziwo póki co na flaku, ale jakoś się trzymała, tak więc odłożyłem tą decyzję na jutro. Tymczasem zrobiliśmy sobie przerwę na Rynku. "U Hrabala" zamawiam sobie loda o smaku kaktusowym, a Filip stawia na sprawdzoną vanilkę. Podchodzi do nas także pewien Pan, który mówi że jest Polakiem i od 7 lat mieszka w tym mieście. Na ogólnych oględzinach się skończyło, bo noclegu nie zaproponował. Było nam na tym Rynku tak przyjemnie, że przez godzinę leżeliśmy na zimnych kamieniach fontanny odpoczywając od upału. Ale trzeba było ruszać dalej.
Planem minimum na dzień 1 było dojechanie do Děčína. Teraz droga była już płaska, a my jechaliśmy przez jakąś dolinę między pagórkami goniąc zachodzące powoli Słońce. Po drodze nie było większych atrakcji oprócz widoków. Na stacji benzynowej robimy przerwę na siku i dalej w kierunku miasta. Po Filipie widzę że jest mu ciężko. Zdarzają się podjazdy, na których czasem nawet prowadzi rower. Ja jednak cierpliwie na niego czekam nie chcąc go zgubić. Do Děčína wjeżdżamy "na pełnej" obwodnicą śródmiejską, którą prowadzi wiadukt nad Łabą. Zjeżdżamy jednak do Rynku tak jak to było wcześniej umówione. Tam Filip nie wytrzymuje i robi sobie małą kolacyjkę. Ja też nie odmówiłem kawałka chleba ;) Zbliża się jednak noc i trzeba opuścić granicę tego uroczo położonego miasta na rzecz rozbicia namiotu. Wyjeżdżamy z problemami, ale zawsze, w kierunku Ústí nad Labem. Jako że mam więcej sił to jadę pierwszy. Niestety na ludzi w ogródkach nie miałem co liczyć o tej porze, a i o skrawek przystrzyżonej trawy było ciężko. Po kilkunastu kilometrach docieramy do stacji benzynowej. Proponuję Filipowi rozbić się na jej tyłach, ale on chce się wyspać zatem jedziemy szukać dalej lepszej "miejscówy". Z każdym kolejnym zakrętem pole manewru się zmniejsza. Jesteśmy w dziwnej sytuacji, bo jest już prawie ciemno, po środku płynie Łaba, po prawej stronie jest droga krajowa, po lewej droga wojewódzka, którą jedziemy, a to wszystko zamykają w klamrę dwie linie kolejowe :P Ostatecznie rozbijamy się vis a vis kamieniołomu tuż obok Łaby, oczywiście na dziko. Ja od razu po spięciu rowerów, powiadomieniu mamy, rozpakowaniu się, idę spać, a Filip jeszcze coś tam pichci. Ostatecznie i on wbija do namiotu około 22 wieczorem. Tak więc pierwsze koty za płoty!
Wszystko gotowe

Pożegnanie z Wrocławiem

Startujemy!



Bogatynia, Elektrownia Turów:

Kolejka wąskotorowa w Zittau

Zittau:



Česká Lípa

U Hrabala kupujemy po lodzie z automatu

Česká Lípa, Rynek:

Děčín

Efektowny wjazd do Centrum

Děčín, Rynek:

Filip optował za podwieczorkiem :)


Łaba:

-Zgorzelec|Těchlovice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 139.89 | Km teren: | 0.20 | Czas: | 07:03 | km/h: | 19.84 | ||
Pr. maks.: | 58.76 | Temperatura: | 32.0 | Podjazdy: | 810m | Rower: | Giant |