Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2012
Dystans całkowity: | 1791.56 km (w terenie 18.75 km; 1.05%) |
Czas w ruchu: | 93:02 |
Średnia prędkość: | 19.14 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.10 km/h |
Suma podjazdów: | 10275 m |
Liczba aktywności: | 20 |
Średnio na aktywność: | 89.58 km i 5h 10m |
Więcej statystyk |
A morze do Sycowa ?
Sobota, 11 sierpnia 2012
Sobota była dziwnym dniem, bo wstałem dość wcześnie, ale przez tą jesienną pogodę sam nie wiedziałem za co się zabrać. Stanęło na tym, że o godzinie 18 ruszyłem do Sycowa. Po drodze na odcinku S8 złapał mnie deszcz, jednak jechałem cały czas przed siebie. 11 km przed Sycowem zrobiło się już całkiem ciemno i w końcu przydała mi się na coś odblaskowa kamizelka. O 21:20 byłem już w domu.



S8 - burza na horyzoncie© pape93

Park w Sycowie po rewitalizacji© pape93
Dane wycieczki:
Km: | 71.31 | Km teren: | 0.20 | Czas: | 03:11 | km/h: | 22.40 | ||
Pr. maks.: | 38.86 | Temperatura: | 18.0 | Podjazdy: | 120m | Rower: | Giant |
CZECHY 2012 - PODSUMOWANIE
Piątek, 10 sierpnia 2012

|----->> DZIEŃ 1 - Witamy w kraju pagórków!
|----->> DZIEŃ 2 - Nowa opona
|----->> DZIEŃ 3 - Zmiana planów
|----->> DZIEŃ 4 - Pilzno
|----->> DZIEŃ 5 - Burza znad Austrii
|----->> DZIEŃ 6 - Český Krumlov i České Budějovice
|----->> DZIEŃ 7 - PRA|HA - PRA|GUE - PRA|GA - PRA|G
|----->> DZIEŃ 8 - Nareszcie wiatr w plecy!
|----->> DZIEŃ 9 - Powrót do Ojczyzny
| DANE WYCIECZKI |
Dystans całkowity ---------- | 1121,58 km - 9 dni
Czas jazdy ------------------- | 61:50 h
Średnia prędkość ----------- | 18,14 km/h
Średni dystans dzienny ---- | 124,62 km
Przewyższenia --------------- | 8930 m
Maksymalna prędkość ------ | 66,10 km/h - Cesky Krumlov
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Podjazdy: | m | Rower: | Giant |
Dzień przerwy we Wrocławiu
Piątek, 10 sierpnia 2012
W czwartek wieczorem wróciliśmy z Filipem z Czech. Piątek był zatem dniem wolnym. Nogi odpoczęły, brzuch znowu się zapełnił. Przejechałem się tylko trochę po mieście, bo już 10 dni mnie tam nie było. Wrocław coraz mniej mi się podoba...
Dane wycieczki:
Km: | 20.24 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:09 | km/h: | 17.60 | ||
Pr. maks.: | 35.11 | Temperatura: | 20.0 | Podjazdy: | 10m | Rower: | Giant |
Dzień 9 - Powrót do Ojczyzny
Czwartek, 9 sierpnia 2012
Ostatnia noc upłynęła nam dość szybko, aczkolwiek nie obyło się bez niespodzianek. Kilkukrotnie ze snu wyrywał nas przejeżdżający 20 metrów obok pociąg. Nawet nad ranem Filip zauważył jeszcze jednego, gdy się dobudzałem. Wstaliśmy troszkę później niż zawsze, a to dlatego, że wiadomym było, iż ostatni dzień będzie już "lajtowy". Do mety zostało nam niecałe 100 km, więc nie musieliśmy gnać na złamanie karku.
Pierwszą przerwę zrobiliśmy na 11 km za miejscowością Dobruska, gdzie była stacja benzynowa, a w niej toaleta :D Na razie jechaliśmy na czczo, więc pozwoliłem sobie w czasie przerwy zeżreć 0,5 tabliczki białej czekolady :P Wjechaliśmy teraz na drogę główną prowadzącą do Polski. Pokonaliśmy jedną większą górkę i zjeżdżając z niej wpadliśmy o godzinie 11 do Nachodu, czyli miejscowości przygranicznej. Tam mieliśmy zrobić sobie przerwę na śniadanie oraz ostatnie zakupy. Niestety TESCO tam nie mieli, ale zacumowaliśmy w Kauflandzie. Kupiliśmy sobie wszystkie te rzeczy, na które tylko mieliśmy ochotę. Nie było już żadnego oszczędzania ;D
Chwilę potem najedzeni i obładowani pożegnaliśmy się z Czeską Republiką przekraczając granicę. I tym sposobem dotarliśmy do Kudowy-Zdrój. Nasze miny nie były jednak tęgie. Wróciliśmy przecież do szarej rzeczywistości, do tych samych dziur w asfalcie, do tych samym znaków drogowych, do Polaków. Może to nie powód żeby się smucić, ale chyba wtedy dopiero uświadomiliśmy sobie że wyprawa lada chwila się skończy :/
W Kudowie zapuściliśmy się w głąb miasta i wyszło na to, że musieliśmy się wracać do drogi głównej :P Potem już cięliśmy prosto przed siebie. Puściłem Filipa do przodu, bo dobrze mu się jechało, a sam zacząłem obserwować wycieczkę z tyłu. Jazda krajową "8" wydawała mi się dobrym pomysłem, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będzie tak dużo odcinków bez pobocza. A wiadomo jak TIRy tam gnają :/ Nie mniej jednak wypadało jechać dalej. Bardziej zaczęła nas jednak martwić w tym momencie pogoda, która od momentu przekroczenia granicy czesko-polskiej gwałtownie uległa pogorszeniu. Od razu nad nami pojawiły się chmury i zrobiło się chłodniej. Przed Dusznikami złapał nas deszcz w najmniej odpowiednim momencie. Nie było dla nas żadnego przystanku, ani choćby wiaty. Opady deszczu musieliśmy przeczekać więc pod jednym z drzew. Po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy na szczyt góry o wysokości ponad 600 m.n.p.m. i teraz czekał na nas zjazd po mokrej nawierzchni. W tym wypadku nie pędziliśmy za szybko z górki żeby uniknąć nieprzyjemnych zdarzeń. W połowie zjazdu w miejscowości Szczytna musieliśmy zrobić kolejną przymusową przerwę. Tym razem deszcz padał już ulewnie, ale szczęśliwie przeczekaliśmy intensywne opady pod dachem sporego przystanku autobusowego. Po tej krótkiej, ale bardzo mocnej ulewie znowu na niebie pojawiło się Słońce, ale dodatkowo temperatura spadła o kilka ładnych stopni jak to w górach. Jechaliśmy w krótkich spodenkach w dół, a więc było nam zimno :P W Szczytnej zjechaliśmy z drogi głównej, aby zaliczyć jeszcze Polanicę Zdrój. Oczywiście jechało się fajnie, bo mieliśmy z górki, ale fajny był też widok strumieni wody przecinających naszą drogę niejednokrotnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jakie ulewy są niebezpieczne w górskich rejonach. Wystarczyło 15 minut deszczu i wszystko płynęło w dół...
W Polanicy spytaliśmy się jednej babki o drogę i ta o dziwo nam bez problemu wytłumaczyła jak kontynuować jazdę drogą boczną w kierunku Kłodzka. Ostatnie 15 km jechaliśmy już środkiem mało uczęszczanej drogi, rozmawiając i analizując przebytą drogę. Tempo było na prawdę leciutkie, bo czas mieliśmy dobry i w końcu mogliśmy na prawdę nacieszyć się jazdą rowerem. W Kłodzku wylądowaliśmy jakieś 30 minut za późno, bo uciekł nam jeden pociąg do Wrocławia. Następny mieliśmy za 1,5 godziny, więc ruszyliśmy na szybkie zwiedzanie Kłodzka. Na początku dorwaliśmy ławki nad rzeką i tam odpoczywaliśmy sobie śmiejąc się m.in. z młodego psa, który nie dawał za wygraną i próbował zagryźć fontannę tryskającą spienioną wodą :P Potem znowu złapał nas mały deszcz, ale niedługo potem przestało padać i podjechaliśmy jeszcze na chwilę na Rynek. Tam odbywał się jakiś festyn. Obeszliśmy Ratusz dookoła i trzeba było się zwijać na pociąg. O godzinie 18:30 wsiedliśmy do wagonu i wystarczyło tylko dojechać do Stolicy Dolnego Śląska. Na miejscu byliśmy jeszcze przed zmrokiem. Niestety nadszedł czas pożegnań i każdy musiał jechać w swoją stronę. Tak więc Żegnaj Przygodo!
Ostatni nocleg między polem kukurydzy, a nasypem kolejowym przechodzi do historii. Dzień witamy słonecznie :)

A my jedziemy na Nachod

Ciekawe widoki nie opuszczały nas aż do granicy z Polską

"to co dobre, to co lepsze..." - ostatnie zakupy w Czechach

Musiałem zrobić małe przemeblowanie ;)

Granica czesko-polska.

Droga krajowa nr 8. Ostatnia pozycja działa na wyobraźnie...

Słynny wiadukt kolejowy w Lewinie Kłodzkim

Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju

Oczywiście w Polsce "na dzień dobry" złapał nas deszcz - tutaj ulewa w Szczytnej.

Kłodzko - kończymy 9-dniową wyprawę po czeskiej ziemi.

Młody psiak walczący z fontanną wywoływał dużo uśmiechu na twarzy :)

Kłodzko - żegnaj przygodo!

Ocelice - Kłodzko
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Pierwszą przerwę zrobiliśmy na 11 km za miejscowością Dobruska, gdzie była stacja benzynowa, a w niej toaleta :D Na razie jechaliśmy na czczo, więc pozwoliłem sobie w czasie przerwy zeżreć 0,5 tabliczki białej czekolady :P Wjechaliśmy teraz na drogę główną prowadzącą do Polski. Pokonaliśmy jedną większą górkę i zjeżdżając z niej wpadliśmy o godzinie 11 do Nachodu, czyli miejscowości przygranicznej. Tam mieliśmy zrobić sobie przerwę na śniadanie oraz ostatnie zakupy. Niestety TESCO tam nie mieli, ale zacumowaliśmy w Kauflandzie. Kupiliśmy sobie wszystkie te rzeczy, na które tylko mieliśmy ochotę. Nie było już żadnego oszczędzania ;D
Chwilę potem najedzeni i obładowani pożegnaliśmy się z Czeską Republiką przekraczając granicę. I tym sposobem dotarliśmy do Kudowy-Zdrój. Nasze miny nie były jednak tęgie. Wróciliśmy przecież do szarej rzeczywistości, do tych samych dziur w asfalcie, do tych samym znaków drogowych, do Polaków. Może to nie powód żeby się smucić, ale chyba wtedy dopiero uświadomiliśmy sobie że wyprawa lada chwila się skończy :/
W Kudowie zapuściliśmy się w głąb miasta i wyszło na to, że musieliśmy się wracać do drogi głównej :P Potem już cięliśmy prosto przed siebie. Puściłem Filipa do przodu, bo dobrze mu się jechało, a sam zacząłem obserwować wycieczkę z tyłu. Jazda krajową "8" wydawała mi się dobrym pomysłem, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będzie tak dużo odcinków bez pobocza. A wiadomo jak TIRy tam gnają :/ Nie mniej jednak wypadało jechać dalej. Bardziej zaczęła nas jednak martwić w tym momencie pogoda, która od momentu przekroczenia granicy czesko-polskiej gwałtownie uległa pogorszeniu. Od razu nad nami pojawiły się chmury i zrobiło się chłodniej. Przed Dusznikami złapał nas deszcz w najmniej odpowiednim momencie. Nie było dla nas żadnego przystanku, ani choćby wiaty. Opady deszczu musieliśmy przeczekać więc pod jednym z drzew. Po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy na szczyt góry o wysokości ponad 600 m.n.p.m. i teraz czekał na nas zjazd po mokrej nawierzchni. W tym wypadku nie pędziliśmy za szybko z górki żeby uniknąć nieprzyjemnych zdarzeń. W połowie zjazdu w miejscowości Szczytna musieliśmy zrobić kolejną przymusową przerwę. Tym razem deszcz padał już ulewnie, ale szczęśliwie przeczekaliśmy intensywne opady pod dachem sporego przystanku autobusowego. Po tej krótkiej, ale bardzo mocnej ulewie znowu na niebie pojawiło się Słońce, ale dodatkowo temperatura spadła o kilka ładnych stopni jak to w górach. Jechaliśmy w krótkich spodenkach w dół, a więc było nam zimno :P W Szczytnej zjechaliśmy z drogi głównej, aby zaliczyć jeszcze Polanicę Zdrój. Oczywiście jechało się fajnie, bo mieliśmy z górki, ale fajny był też widok strumieni wody przecinających naszą drogę niejednokrotnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jakie ulewy są niebezpieczne w górskich rejonach. Wystarczyło 15 minut deszczu i wszystko płynęło w dół...
W Polanicy spytaliśmy się jednej babki o drogę i ta o dziwo nam bez problemu wytłumaczyła jak kontynuować jazdę drogą boczną w kierunku Kłodzka. Ostatnie 15 km jechaliśmy już środkiem mało uczęszczanej drogi, rozmawiając i analizując przebytą drogę. Tempo było na prawdę leciutkie, bo czas mieliśmy dobry i w końcu mogliśmy na prawdę nacieszyć się jazdą rowerem. W Kłodzku wylądowaliśmy jakieś 30 minut za późno, bo uciekł nam jeden pociąg do Wrocławia. Następny mieliśmy za 1,5 godziny, więc ruszyliśmy na szybkie zwiedzanie Kłodzka. Na początku dorwaliśmy ławki nad rzeką i tam odpoczywaliśmy sobie śmiejąc się m.in. z młodego psa, który nie dawał za wygraną i próbował zagryźć fontannę tryskającą spienioną wodą :P Potem znowu złapał nas mały deszcz, ale niedługo potem przestało padać i podjechaliśmy jeszcze na chwilę na Rynek. Tam odbywał się jakiś festyn. Obeszliśmy Ratusz dookoła i trzeba było się zwijać na pociąg. O godzinie 18:30 wsiedliśmy do wagonu i wystarczyło tylko dojechać do Stolicy Dolnego Śląska. Na miejscu byliśmy jeszcze przed zmrokiem. Niestety nadszedł czas pożegnań i każdy musiał jechać w swoją stronę. Tak więc Żegnaj Przygodo!
Ostatni nocleg między polem kukurydzy, a nasypem kolejowym przechodzi do historii. Dzień witamy słonecznie :)

A my jedziemy na Nachod

Ciekawe widoki nie opuszczały nas aż do granicy z Polską

"to co dobre, to co lepsze..." - ostatnie zakupy w Czechach

Musiałem zrobić małe przemeblowanie ;)

Granica czesko-polska.

Droga krajowa nr 8. Ostatnia pozycja działa na wyobraźnie...

Słynny wiadukt kolejowy w Lewinie Kłodzkim

Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju

Oczywiście w Polsce "na dzień dobry" złapał nas deszcz - tutaj ulewa w Szczytnej.

Kłodzko - kończymy 9-dniową wyprawę po czeskiej ziemi.

Młody psiak walczący z fontanną wywoływał dużo uśmiechu na twarzy :)

Kłodzko - żegnaj przygodo!

Ocelice - Kłodzko
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 91.04 | Km teren: | 0.30 | Czas: | 05:21 | km/h: | 17.02 | ||
Pr. maks.: | 50.94 | Temperatura: | 20.5 | Podjazdy: | 800m | Rower: | Giant |
Dzień 8 - Nareszcie wiatr w plecy!
Środa, 8 sierpnia 2012
Wczorajszy dzień był bardzo wymagający. Zrobiliśmy ponad 160 km z sakwami, a na dodatek zwiedziliśmy spore miasto jakim jest Praga. Do tego trzeba dodać fakt, że późno rozbiliśmy się z namiotem, a więc nic dziwnego że rano nie śpieszno było mi wstać. Wydawało mi się że Filip wstał szybko, ale to już była 8 z hakiem. Po chwili i ja wygramoliłem się na zewnątrz i zacząłem przygotowania do jazdy. Miejsce na nocleg było całkiem niezłe, jak na tak przypadkowo znalezione. Już po kilkuset metrach podbiliśmy na stację benzynową w miejscowości Uvaly tuż za granicami Pragi. Po umyciu się 100 metrów dalej czekał na nas Penny market, a więc nie wypadało nie zjeść śniadania. Było już po 10 rano, a nasze brzuchy wciąż były puste. Gdy zjedliśmy śniadanie zrobiła się godzina 11, więc trzeba było w końcu zacząć robić kilometry tego dnia. Temperatura powoli rosła, a my w końcu mieliśmy wiatr w plecy! Jechaliśmy drogą główną, która biegnie równolegle do Autostrady, a więc ruch na trasie nie był jakiś przytłaczający. Odcinek do Kolina miał jakieś 36 km, biegł między polami, po płaskim terenie, a asfalt niestety dawał wiele do życzenia :P Filip porwał do przodu, a ja kontrolowałem sytuacje 200-300 m za nim. Ogólnie był to chyba jeden z najnudniejszych kawałków na trasie. Miałem jednak małą przygodę po drodze, bo obróciłem głowę do tyłu, jadąc bez trzymanki i prawie wpakowałem się do rowu przy 30 km/h :D W uniknięciu wypadku pomogło gwałtowne hamowanie i dość wysoka trawa. W Kolinie zrobiliśmy sobie przerwę na Rynku. Była tam fontanna z brudną wodą, ale nas bardziej interesowały dwie wolne ławeczki, które posłużyły do głębokiego odpoczynku. Leżeliśmy sobie tam dobre kilkadziesiąt minut. W końcu Filip oznajmił, że trzeba będzie się powoli zbierać, ale ja wskazałem palcem na zbliżającą się do nas deszczową chmurę i postanowiliśmy poczekać na rozwój wydarzeń. Z tego co pamiętam to lekko zaczęło kropić przez chwilę, ale nie na tyle żebyśmy zeszli z ławek :D Lenia mieliśmy wtedy strasznego, ale w końcu o godzinie 14 zebraliśmy się do dalszej jazdy. Przejechaliśmy obok jakiegoś dużego kościoła, potem podjechaliśmy jeszcze na zaniedbany Dworzec Kolejowy i już byliśmy na drodze prowadzącej do Kutnej Hory. Problem był jednak taki, że drogowcy wprowadzili jakiś objazd, a więc pojechaliśmy trochę na około, chcąc uniknąć wracania się :P Wyszło na to że przeoczyłem jeden skręt i wróciliśmy się, ale tylko 1 km, po czym dotarliśmy na wariant wcześniejszy. Odcinek do Kutnej Hory był bardzo ciekawy w krajobrazy. Jednego razu jadąc wąską drogą udało mi się podczepić wielkiego traktora, który jechał 40 km/h, ale niestety niedługo się nacieszyłem, bo zaraz skręcił :P Minęliśmy wzniesienie i już w dole było widać Kutną Horę. Tam też zrobiliśmy sobie małą przerwę, ale tylko na pączka, którego tym razem zakupił Filip. Jemu nie chciało się zwiedzać dokładnie centrum miasta, więc został niżej na ławce, a ja podjechałem jeszcze pod górkę zobaczyć co tam ciekawego jest w tym mieście. Po chwili dołączyłem jednak do kolegi, który konwersował akurat z jednym Panem po angielsku. Za moment pożegnaliśmy się z nim i trzeba było jechać na Pardubice. Ten odcinek liczył sobie 50 km. Po drodze nie było tak łatwo jak wcześniej, bo wiatr w plecy już trochę umilkł, a ponadto zaczęły się pagórki i lasy. Jechaliśmy na prawdę bardzo różnie, raz ja z przodu, raz Filip. Atrakcji było jak na lekarstwo oprócz ciszy i szeregu myśli w głowie :P Po jakimś czasie dobiliśmy do drogi głównej prowadzącej na Pardubice o czym powiadomił nas duży drogowskaz. Wcześniej jednak zajechaliśmy do miasta Prelouc. Tam zrobiliśmy sobie przerwę na picie i jedzenie rzecz jasna. To co zapamiętałem z tamtego miejsca to dwaj Panowie, którzy podjechali po budynek na Rynku, po czym jeden z nich tam wszedł, a drugi po kilku minutach podszedł do sosny, wyciągnął interes, wysikał się i jak gdyby nigdy nic wrócił w okolic samochodu :D
Do Pardubic pozostawało nam jakieś 15 km. Do miasta wjechaliśmy ścieżką rowerową, po prawej stronie mijając słynny tor wyścigów konnych. Skądś przecież musiała wziąć się nazwa "Wielka Pardubicka". Pierwszym punktem o jaki chcieliśmy zahaczyć to była stacja benzynowa. Mój Nikon po 8 dniach bez ładowania zaczął wysyłać sygnały alarmowe, więc w toalecie podładowałem baterię przez 10 minut. Tam też zaczepił mnie pewien Czech, który widział rowery przed wejściem i po wypytaniu mnie o trasę szczerze pogratulował :) Filip podczas mojej nieobecności umilał sobie natomiast czas serfując po necie przez telefon ;) Ale nic, zebraliśmy się dalej na zwiedzanie miasta. Wjechaliśmy na główną ulicę i po chwili zauważyłem sklep z piernikami, a więc kolejną wizytówką Pardubic. Będąc już na miejscu nie mogłem sobie odmówić przyjemności skosztowania tego lokalnego smakołyku. Na prawdę polecam! Dojechaliśmy tą główną ulicą za jakiś czas do Rynku i Filip przypomniał sobie, że tam już był z rodzicami nie tak dawno temu. Od teraz to on wyjątkowo przejął rolę przewodnika, bo wszystko mu się przypomniało :P Tym sposobem dojechaliśmy do Zamku, gdzie pocykałem kilka zdjęć z pawiami. Pardubice zwiedzone, ale teraz zrobiliśmy się głodni, więc trzeba było znaleźć wcześniej reklamujący się Kaufland. Kilometr dalej był już market i tam zrobiliśmy spore zakupy, a także kolację. Zaczepiła nas tam również pewna czeska para, która również miło patrzyła na naszą wyprawę. O 19 ruszyliśmy na ostatni etap tego dnia. Naszym celem było dojechanie jak najbliżej pod polską granicę. Mieliśmy już trochę kilometrów w nogach, ale pod wieczór zrobiła się dobra temperatura do jazdy, więc nie było najgorzej :) Z miasta z racji zakazów musieliśmy wyjechać kanałami, a konkretniej mówiąc ścieżką rowerową prowadzącą aż do miejscowości Sezemice. Tam wjechaliśmy ponownie na drogę, ale już nie krajową lecz wojewódzką kierując się ku Polsce. Słońce powoli zachodziło, ruch na drodze niemal znikomy, widoki ładne - nic tylko jechać. Tempo pod koniec nie było już jednak żwawe, bo nigdzie się nam nie spieszyło. Im więcej zrobimy dzisiaj kilometrów tym mniej jutro. Mieliśmy w końcu dużo czasu i możliwości, aby na spokojnie pogadać podczas jazdy. Ustaliliśmy, że na ostatni nocleg trzeba będzie zaopatrzyć się w jakieś piwko pożegnalne ;) Mijaliśmy Hradec Kralove aż w końcu zrobiło się prawie całkiem ciemno. Wcześniej jednak na stacji kupiliśmy sobie po jednym Koźle :P Przez kolejne 8 km jechaliśmy już z włączonymi lampkami przez las. Zaczęły się pojawiać różne warianty noclegu. Zrezygnowaliśmy z lasu, ominęliśmy zaorane pole aż dojechaliśmy do kolejnej wioski. Jedną z ciekawszych rzeczy po drodze było spotkanie sowy na drzewie, która siedziała sobie nad bardzo dziwnym podwieszanym chodnikiem. Pojechaliśmy dalej, minęliśmy jakiegoś gościa idącego poboczem i 600 metrów dalej zobaczyłem wiadukt kolejowy. Zacumowaliśmy więc na łączce między polem kukurydzy, a nasypem kolejowym. Rozbiliśmy namiot i przy piwku pogadaliśmy sobie jeszcze jakąś godzinkę :P Tak dobiegł końca dzień 8 naszej wyprawy...
A kuku!

Filip był chyba głodny, bo wstał wcześniej niż zwykle ;)

Wyjazd z Pragi zajął nam 22 km

Pies, który tęskni...

Kolin:



Dworzec Kolejowy niestety nie zachwyca...

Widok na Kutną Horę

Kutna Hora:


"Jedzcie lody dla ochłody"

Palackého náměstí

Chrám Nanebevzetí Panny Marie v Sedlci

A zatem prosto!

Jest takie miasto w Czechach co zwie się Přelouč - można tam na Rynku wysiąść z auta i oddać mocz pod sosną jak gdyby nigdy nic :D

A to już Pardubice czyli ostatnie duże miasto na trasie

Pardubice oprócz wyścigów konnych słyną również z nietuzinkowego piernika - tutaj konsumpcja :)

Teatr:


Nieduży, ale bardzo dostojny Rynek

Zamek w Pardubicach

Filip obok pawia poczuł się dumnie.

A paw uciekł do koleżanki :P

"z życia sakwiarza..." - śniadanie/kolacja na kostce pod marketem to już standard

Dzień dobiega końca, ale widoki nadal mamy ciekawe

Prosto do Polski!

-Uvaly|Trzeboszowice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Do Pardubic pozostawało nam jakieś 15 km. Do miasta wjechaliśmy ścieżką rowerową, po prawej stronie mijając słynny tor wyścigów konnych. Skądś przecież musiała wziąć się nazwa "Wielka Pardubicka". Pierwszym punktem o jaki chcieliśmy zahaczyć to była stacja benzynowa. Mój Nikon po 8 dniach bez ładowania zaczął wysyłać sygnały alarmowe, więc w toalecie podładowałem baterię przez 10 minut. Tam też zaczepił mnie pewien Czech, który widział rowery przed wejściem i po wypytaniu mnie o trasę szczerze pogratulował :) Filip podczas mojej nieobecności umilał sobie natomiast czas serfując po necie przez telefon ;) Ale nic, zebraliśmy się dalej na zwiedzanie miasta. Wjechaliśmy na główną ulicę i po chwili zauważyłem sklep z piernikami, a więc kolejną wizytówką Pardubic. Będąc już na miejscu nie mogłem sobie odmówić przyjemności skosztowania tego lokalnego smakołyku. Na prawdę polecam! Dojechaliśmy tą główną ulicą za jakiś czas do Rynku i Filip przypomniał sobie, że tam już był z rodzicami nie tak dawno temu. Od teraz to on wyjątkowo przejął rolę przewodnika, bo wszystko mu się przypomniało :P Tym sposobem dojechaliśmy do Zamku, gdzie pocykałem kilka zdjęć z pawiami. Pardubice zwiedzone, ale teraz zrobiliśmy się głodni, więc trzeba było znaleźć wcześniej reklamujący się Kaufland. Kilometr dalej był już market i tam zrobiliśmy spore zakupy, a także kolację. Zaczepiła nas tam również pewna czeska para, która również miło patrzyła na naszą wyprawę. O 19 ruszyliśmy na ostatni etap tego dnia. Naszym celem było dojechanie jak najbliżej pod polską granicę. Mieliśmy już trochę kilometrów w nogach, ale pod wieczór zrobiła się dobra temperatura do jazdy, więc nie było najgorzej :) Z miasta z racji zakazów musieliśmy wyjechać kanałami, a konkretniej mówiąc ścieżką rowerową prowadzącą aż do miejscowości Sezemice. Tam wjechaliśmy ponownie na drogę, ale już nie krajową lecz wojewódzką kierując się ku Polsce. Słońce powoli zachodziło, ruch na drodze niemal znikomy, widoki ładne - nic tylko jechać. Tempo pod koniec nie było już jednak żwawe, bo nigdzie się nam nie spieszyło. Im więcej zrobimy dzisiaj kilometrów tym mniej jutro. Mieliśmy w końcu dużo czasu i możliwości, aby na spokojnie pogadać podczas jazdy. Ustaliliśmy, że na ostatni nocleg trzeba będzie zaopatrzyć się w jakieś piwko pożegnalne ;) Mijaliśmy Hradec Kralove aż w końcu zrobiło się prawie całkiem ciemno. Wcześniej jednak na stacji kupiliśmy sobie po jednym Koźle :P Przez kolejne 8 km jechaliśmy już z włączonymi lampkami przez las. Zaczęły się pojawiać różne warianty noclegu. Zrezygnowaliśmy z lasu, ominęliśmy zaorane pole aż dojechaliśmy do kolejnej wioski. Jedną z ciekawszych rzeczy po drodze było spotkanie sowy na drzewie, która siedziała sobie nad bardzo dziwnym podwieszanym chodnikiem. Pojechaliśmy dalej, minęliśmy jakiegoś gościa idącego poboczem i 600 metrów dalej zobaczyłem wiadukt kolejowy. Zacumowaliśmy więc na łączce między polem kukurydzy, a nasypem kolejowym. Rozbiliśmy namiot i przy piwku pogadaliśmy sobie jeszcze jakąś godzinkę :P Tak dobiegł końca dzień 8 naszej wyprawy...
A kuku!

Filip był chyba głodny, bo wstał wcześniej niż zwykle ;)

Wyjazd z Pragi zajął nam 22 km

Pies, który tęskni...

Kolin:



Dworzec Kolejowy niestety nie zachwyca...

Widok na Kutną Horę

Kutna Hora:


"Jedzcie lody dla ochłody"

Palackého náměstí

Chrám Nanebevzetí Panny Marie v Sedlci

A zatem prosto!

Jest takie miasto w Czechach co zwie się Přelouč - można tam na Rynku wysiąść z auta i oddać mocz pod sosną jak gdyby nigdy nic :D

A to już Pardubice czyli ostatnie duże miasto na trasie

Pardubice oprócz wyścigów konnych słyną również z nietuzinkowego piernika - tutaj konsumpcja :)

Teatr:


Nieduży, ale bardzo dostojny Rynek

Zamek w Pardubicach

Filip obok pawia poczuł się dumnie.

A paw uciekł do koleżanki :P

"z życia sakwiarza..." - śniadanie/kolacja na kostce pod marketem to już standard

Dzień dobiega końca, ale widoki nadal mamy ciekawe

Prosto do Polski!

-Uvaly|Trzeboszowice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 137.30 | Km teren: | 0.50 | Czas: | 07:05 | km/h: | 19.38 | ||
Pr. maks.: | 51.41 | Temperatura: | 30.0 | Podjazdy: | 660m | Rower: | Giant |
Dzień 7 - PRA|HA - PRA|GUE - PRA|GA - PRA|G
Wtorek, 7 sierpnia 2012
Noc w opuszczonym? budynku minęła nam spokojnie. Filip nalegał jednak, aby wstać rano trochę szybciej niż zazwyczaj coby nie przeszkadzać mieszkańcom. Tak więc na trasie meldujemy się jeszcze przed 8. Pierwsze kilometry są ciężkie. Musimy stawiać czoła pagórkom, jednocześnie odpierając ataki nieprzyjemnego wiatru wiejącego z lewej strony. Po przejechaniu 22 km robimy pierwszą przerwę na śniadanie w miejscowości Milevsko. Tym razem zahaczamy wyjątkowo o PENNY market, gdzie jeszcze się nie stołowaliśmy. Przez centrum przejeżdżamy raz, dwa i mkniemy ku kolejnej większej miejscowości. Na trasie nie brakuje pagórków, ale z czasem teren robi się wyrozumiały i jakiś czas zjeżdżamy w dół. Ten odcinek przejeżdżamy z radością na twarzach, aż dojeżdżamy do miasta Sedlčany. Tam robimy sobie przerwę na Rynku, który wyjątkowo mi się nie podoba. Jest tam za dużo reklam na budynkach do czego Czechy mnie absolutnie nie przyzwyczaiły. Widocznie wyjątek potwierdza regułę. Dla jasności - ratusz mają tam odpicowany jak wszędzie ;) Od tej pory myślimy już tylko i wyłącznie o tym żeby jak najszybciej dojechać do Pragi. Jako że to ja zajmowałem się mapą toteż teraz pojechaliśmy w lewo w kierunku Wełtawy. Na most wjechaliśmy przy dużej prędkości, którą pozwolił osiągnąć nam sporych rozmiarów zjazd. Tam jednak dopadła nas chmura, z której padał przez kilkanaście minut deszcz. Schowaliśmy się pod drzewem obok jakieś restauracji. Gdy opady ustąpiły ruszyliśmy ponownie na trasę. Najpierw trzeba było wspiąć się lekko do góry, potem skręciliśmy w prawo. To była dobra decyzja bowiem od tej pory jechaliśmy sobie spokojną, lokalną drogą od wioski do wioski. Pogoda do jazdy była bardzo dobra, wiatr już nie przeszkadzał tak jak z rana, a i teren robił się coraz lepszy dla nas. Najlepsze jednak było trochę później. Otóż za jakiś czas czekał na nas 4-kilometrowy zjazd. Zjechaliśmy z ponad 400 m do 200 m.n.p.m. Po drodze mijaliśmy się z innymi sakwiarzami widząc zazdrość na ich twarzach. My pruliśmy sobie ponad 50 km/h "na lajcie" z górki, przy czym oni ledwo przebierali nogami na najmniejszym przełożeniu :P I tym oto sposobem znowu dotarliśmy na brzeg Wełtawy. Od tej pory do Pragi jechaliśmy takim małym kanionem. Po lewej wysokie skały, po prawej stronie wysokie skały, a my jedziemy po środku drogą obok rzeki. Ruch na tym odcinku był już spory bowiem droga prowadziła bezpośrednio do Stolicy. Po drodze nie uniknęliśmy ponownego postoju związanego z obawą o deszcz. Na strachu się skończyło i po 95 km drogi ujrzeliśmy magiczną tabliczkę z napisem PRAHA! Zrobiliśmy sobie małą sesję i pełni radości ruszyliśmy w kierunku odległego centrum miasta. Najpierw trzeba było zjechać z ruchliwej drogi, a potem znaki pokierowały nas na drogę rowerową biegnącą...wzdłuż Wełtawy.
Później moja była w tym głowa żeby jak najlepiej zwiedzić Pragę w 4 godziny. Droga rowerowa zaprowadziła nas na cypel, więc musieliśmy się wrócić, ale potem pojechaliśmy już drogą wraz z samochodami i dotarliśmy w pobliże pierwszego większego mostu. Skręciliśmy w lewo i wylądowaliśmy przed Parkiem. Jak się okazało to nie był do końca Park tylko wzgórze Petrin, które musieliśmy pokonać, chcąc dostać się na Stadion Strahov. Nie powiem, było ciężko podjechać pod górkę, ale widok na całą Pragę wynagrodził nam ten wysiłek. Dopiero teraz dotarło do nas jakie to miasto jest wielkie. I całe w czerwonych dachówkach :) Jeszcze kilka zakrętów i byliśmy na szczycie pod wieżą widokową. Stamtąd już łatwo dojechaliśmy na Stadion Strahov czyli coś czego nie mogłem przeoczyć będąc w Pradze. Stadion Strahov to największy piłkarski stadion świata, mogący pomieścić 250 tysięcy kibiców. Wewnątrz mieści się 8 boisk, na których trenują różne roczniki zespołu Sparta Praga. Sam Stadion jest w opłakanym stanie, ale ponoć nieraz jakiś koncert tam się odbędzie. Gdy już zaspokoiłem pierwszą ciekawość, zjechaliśmy ze Wzgórza do słynnych Hradczan. Tutaj zdjęcia więcej Wam powiedzą. Jak wiadomo jest to reprezentatywna dzielnica Pragi, gdzie znajduje się Zamek Królewski. Niestety do Złotej Uliczki nie dotarliśmy, ale o Moście Karola nie sposób było zapomnieć. Wcześniej jednak musieliśmy przedrzeć się przez kilka ładnych ulic Stolicy Czech. Od samego początku zwiedzania miasta denerwowały nas tłumy turystów, ale to co działo się na moście Karola to już przechodziło ludzkie pojęcie. Tyle ludzi tam było jakby pieniądze za darmo z nieba leciały. Nie było możliwości jechać, więc aż do samego Rynku prowadziliśmy rowery. Najwięcej cudzoziemców-turystów było z Francji i Chin jak udało się nam wyłapać. Nie mniej jednak bardzo się zniechęciliśmy do dalszego zwiedzania i czuliśmy że trzeba jak najszybciej uciekać z Pragi. Wyjechaliśmy z Rynku, a więc najlepsze i najgorsze jednocześnie mieliśmy za sobą. Ja jednak poprosiłem jeszcze Filipa o to, aby zajrzeć na Stadion Sparty Praga. Mój kompan oczywiście zgodził się na tą opcję, a więc pojechaliśmy szukać ulicy Letnej. Po małym wirażu wjechaliśmy w inną dzielnicę. Główna ulica była jednak w remoncie, tak jak ostrzegał mnie wcześniej jeden Pan. Była już godzina 19, a sklep z pamiątkami był wyjątkowo otwarty do 18:30. Pewnie byśmy zdążyli tu być na czas gdybyśmy się nie władowali mimowolnie na Hradczany. Na Stadion niestety również nie udało mi się wejść z aparatem. No cóż, prosił się nie będę, więc trzeba było wracać do Centrum. Przejechaliśmy główną ulicą pod jakąś estakadę i tam zaczepiłem jednego kolesia na rowerze. On tak szybko chciał nam wytłumaczyć drogę, że popsuł mu się rower ;) Mimo wszystko udało nam się jeszcze dotrzeć na Dworzec Kolejowy. Później szukając drogi wyjazdowej na Kolin "niechcący" dotarliśmy pod Muzeum Narodowe, a więc jakby nie patrzeć też jednej z większych atrakcji Pragi. Tak to jest jak się zwiedza na spontanie :) Budynek Muzeum natomiast na prawdę robił spore wrażenie. Spytałem się taksówkarza o "wylotówkę" na Kolin i po wskazaniu mi drogi ruszyliśmy z Filipem na zwiedzanie ładnej dzielnicy Žižkov. Po paru skrętach dobiliśmy do głównej drogi. Ta jednak prowadziła pod górę, na której stała pokaźna wieża telewizyjna. Na odwiedziny Stadionu Victorii było już stanowczo za późno, a my myśleliśmy jedynie o małych zakupach w jakimś markecie. Dopiero po kilkuset metrach ujrzeliśmy Lidla i tam uzupełniliśmy braki w wyposażeniu. Za jakiś kilometr albo dwa dostrzegliśmy Kauflanda i Filip poprosił mnie o chwilę na kolejne zakupy. Słońce już zaszło, było prawie ciemno, więc nic nas w sumie nie goniło teraz, a Filip chciał kupić siostrze Krecika na pamiątkę, więc nie stawiałem oporów ;) Gdy kolega nabył maskotkę zebraliśmy się na ostatni odcinek tego dnia. Naszym celem było opuszczenie granic miasta i rozbicie się na nocleg w jakimś racjonalnym miejscu.
Wyjazd z centrum dłużył się niemiłosiernie. Było już ciemno i dość późno. Po tym co mijaliśmy po drodze, byłem przekonany że już dawno opuściliśmy Pragę, a te zabudowania to kolejne przylegające do Stolicy małe miasteczka. Nic bardziej mylnego! To cały czas była Praga :/ Dopiero po 22 kilometrach! opuściliśmy granicę miasta o.O Trochę byłem w szoku szczerze mówiąc :P Jazda po ciemku nie należała do przyjemnych, więc gdy tylko minęliśmy las to zwróciłem uwagę Filipowi że po prawej stronie między domami jest jakaś łączka, na której można by się rozbić. Potrzymałem koledze rower i poszedł z lampką na przeszpiegi. Filip jednak nie był do końca pewien czy to dobre miejsce, więc porzuciłem rowery na poboczu i pomknąłem za nim. Gdy jeszcze raz przeczesywaliśmy teren, obok pobocza zatrzymał się na chwilę jakiś kierowca, który wystraszył się że coś się nam stało, widząc lezące rowery z włączonymi lampkami :D, ale to dobrze że ludzie reagują. Ja natomiast od razu przekonałem Filipa, że nie ma co wydziwiać, tylko trzeba się jak najszybciej tutaj zainstalować. Na liczniku już ponad 160 km, łączka niczego sobie, blisko drogi, ale jednocześnie nie zbyt widoczni - czego chcieć więcej? Ja byłem już zmęczony, więc poszedłem spać od razu, a Filip jak zwykle urządził sobie jeszcze kolacyjkę ;P To był konkretny dzień.
Drzwi, okna, prawie światło...- o takim noclegu "na dziko" nawet nie marzyliśmy :)

Bardzo dziwny budynek. Ani to opuszczony sklep, ani typowy przystanek autobusowy, ale kimało się dobrze ;)

PENNY market - przerwa na śniadanie

Milevsko:

Nie ma lekko...

Tajemniczy Zamek na wzgórzu

Czym prędzej do Stolicy!

Nawigator w akcji ;)

Sedlčany:

Przeprawa na drugą stronę Wełtawy

Już niedaleko

Zapora na Wełtawie

PRAHA!! - ostatni cel wyprawy osiągnięty ! :)

Drogą rowerową kierujemy się ku Centrum

Tunel w skale

Wypatrujemy już w oddali słynnego Mostu Karola :)


Chcąc dotrzeć na Stadion Strahov musimy przedrzeć się przez wzgórze Petřín. Z każdym kolejnym metrem wysiłek wspinaczki wynagradza nam piękna panorama.

Pražské mrakodrapy na Pankráci

Tańczący domek

Widok na Stare Miasto

Pamiątkowe zdjęcie

Katedra św.Wita, św.Wojciecha i św.Wacława


Wieża na wzgórzu Petrin (327 m.n.p.m.)

Wejście na największy Stadion piłkarski świata!

Stadion Strahov może pomieścić 250 tys. kibiców, wymiary to 310x202 m ! Obecnie znajduje się jednak w nieciekawym stanie, a na płycie boiska trenują różne roczniki Sparty Praga :P

Pražská Loreta- wjeżdżamy na Hradczany

Bardzo podobały mi się praskie taksówki

Panorama Pragi


Zamek Królewski

Polski akcent ;)


Most Karola - nie mam pytań...

Jeden wielki spęd. Masakra.


- Tak Filipie, nic tu po nas...

Zegar Orloj

Rynek

Pomnik Jana Husa

Ministerstwo Przemysłu i Handlu w Pradze:

Farny kościół św.Antoniego z Padwy

Sklep kibica Sparty Praga - spóźniliśmy się 30 minut :P

AC Sparta Praga - zdjęcia murawy nie udało mi się zrobić.

Stadion Strahov na wzgórzu Petrin.

Rozkopana ulica Letna. W tle Stadion Sparty.

Szybkie aczkolwiek przemyślane zwiedzanie pozwoliło nam zahaczyć także o Dworzec Kolejowy.

A tak całkiem przypadkowo to zahaczyliśmy jeszcze o piękne Muzeum Narodowe :P

Wieża telewizyjna Žižkov - kierujemy się na zakupy do Lidla.

Casablanca INT - ostatni akcent Pragi. Teraz pozostaje opuścić granice miasta i rozłożyć namiot.

-Kolomerice|Uvaly-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Później moja była w tym głowa żeby jak najlepiej zwiedzić Pragę w 4 godziny. Droga rowerowa zaprowadziła nas na cypel, więc musieliśmy się wrócić, ale potem pojechaliśmy już drogą wraz z samochodami i dotarliśmy w pobliże pierwszego większego mostu. Skręciliśmy w lewo i wylądowaliśmy przed Parkiem. Jak się okazało to nie był do końca Park tylko wzgórze Petrin, które musieliśmy pokonać, chcąc dostać się na Stadion Strahov. Nie powiem, było ciężko podjechać pod górkę, ale widok na całą Pragę wynagrodził nam ten wysiłek. Dopiero teraz dotarło do nas jakie to miasto jest wielkie. I całe w czerwonych dachówkach :) Jeszcze kilka zakrętów i byliśmy na szczycie pod wieżą widokową. Stamtąd już łatwo dojechaliśmy na Stadion Strahov czyli coś czego nie mogłem przeoczyć będąc w Pradze. Stadion Strahov to największy piłkarski stadion świata, mogący pomieścić 250 tysięcy kibiców. Wewnątrz mieści się 8 boisk, na których trenują różne roczniki zespołu Sparta Praga. Sam Stadion jest w opłakanym stanie, ale ponoć nieraz jakiś koncert tam się odbędzie. Gdy już zaspokoiłem pierwszą ciekawość, zjechaliśmy ze Wzgórza do słynnych Hradczan. Tutaj zdjęcia więcej Wam powiedzą. Jak wiadomo jest to reprezentatywna dzielnica Pragi, gdzie znajduje się Zamek Królewski. Niestety do Złotej Uliczki nie dotarliśmy, ale o Moście Karola nie sposób było zapomnieć. Wcześniej jednak musieliśmy przedrzeć się przez kilka ładnych ulic Stolicy Czech. Od samego początku zwiedzania miasta denerwowały nas tłumy turystów, ale to co działo się na moście Karola to już przechodziło ludzkie pojęcie. Tyle ludzi tam było jakby pieniądze za darmo z nieba leciały. Nie było możliwości jechać, więc aż do samego Rynku prowadziliśmy rowery. Najwięcej cudzoziemców-turystów było z Francji i Chin jak udało się nam wyłapać. Nie mniej jednak bardzo się zniechęciliśmy do dalszego zwiedzania i czuliśmy że trzeba jak najszybciej uciekać z Pragi. Wyjechaliśmy z Rynku, a więc najlepsze i najgorsze jednocześnie mieliśmy za sobą. Ja jednak poprosiłem jeszcze Filipa o to, aby zajrzeć na Stadion Sparty Praga. Mój kompan oczywiście zgodził się na tą opcję, a więc pojechaliśmy szukać ulicy Letnej. Po małym wirażu wjechaliśmy w inną dzielnicę. Główna ulica była jednak w remoncie, tak jak ostrzegał mnie wcześniej jeden Pan. Była już godzina 19, a sklep z pamiątkami był wyjątkowo otwarty do 18:30. Pewnie byśmy zdążyli tu być na czas gdybyśmy się nie władowali mimowolnie na Hradczany. Na Stadion niestety również nie udało mi się wejść z aparatem. No cóż, prosił się nie będę, więc trzeba było wracać do Centrum. Przejechaliśmy główną ulicą pod jakąś estakadę i tam zaczepiłem jednego kolesia na rowerze. On tak szybko chciał nam wytłumaczyć drogę, że popsuł mu się rower ;) Mimo wszystko udało nam się jeszcze dotrzeć na Dworzec Kolejowy. Później szukając drogi wyjazdowej na Kolin "niechcący" dotarliśmy pod Muzeum Narodowe, a więc jakby nie patrzeć też jednej z większych atrakcji Pragi. Tak to jest jak się zwiedza na spontanie :) Budynek Muzeum natomiast na prawdę robił spore wrażenie. Spytałem się taksówkarza o "wylotówkę" na Kolin i po wskazaniu mi drogi ruszyliśmy z Filipem na zwiedzanie ładnej dzielnicy Žižkov. Po paru skrętach dobiliśmy do głównej drogi. Ta jednak prowadziła pod górę, na której stała pokaźna wieża telewizyjna. Na odwiedziny Stadionu Victorii było już stanowczo za późno, a my myśleliśmy jedynie o małych zakupach w jakimś markecie. Dopiero po kilkuset metrach ujrzeliśmy Lidla i tam uzupełniliśmy braki w wyposażeniu. Za jakiś kilometr albo dwa dostrzegliśmy Kauflanda i Filip poprosił mnie o chwilę na kolejne zakupy. Słońce już zaszło, było prawie ciemno, więc nic nas w sumie nie goniło teraz, a Filip chciał kupić siostrze Krecika na pamiątkę, więc nie stawiałem oporów ;) Gdy kolega nabył maskotkę zebraliśmy się na ostatni odcinek tego dnia. Naszym celem było opuszczenie granic miasta i rozbicie się na nocleg w jakimś racjonalnym miejscu.
Wyjazd z centrum dłużył się niemiłosiernie. Było już ciemno i dość późno. Po tym co mijaliśmy po drodze, byłem przekonany że już dawno opuściliśmy Pragę, a te zabudowania to kolejne przylegające do Stolicy małe miasteczka. Nic bardziej mylnego! To cały czas była Praga :/ Dopiero po 22 kilometrach! opuściliśmy granicę miasta o.O Trochę byłem w szoku szczerze mówiąc :P Jazda po ciemku nie należała do przyjemnych, więc gdy tylko minęliśmy las to zwróciłem uwagę Filipowi że po prawej stronie między domami jest jakaś łączka, na której można by się rozbić. Potrzymałem koledze rower i poszedł z lampką na przeszpiegi. Filip jednak nie był do końca pewien czy to dobre miejsce, więc porzuciłem rowery na poboczu i pomknąłem za nim. Gdy jeszcze raz przeczesywaliśmy teren, obok pobocza zatrzymał się na chwilę jakiś kierowca, który wystraszył się że coś się nam stało, widząc lezące rowery z włączonymi lampkami :D, ale to dobrze że ludzie reagują. Ja natomiast od razu przekonałem Filipa, że nie ma co wydziwiać, tylko trzeba się jak najszybciej tutaj zainstalować. Na liczniku już ponad 160 km, łączka niczego sobie, blisko drogi, ale jednocześnie nie zbyt widoczni - czego chcieć więcej? Ja byłem już zmęczony, więc poszedłem spać od razu, a Filip jak zwykle urządził sobie jeszcze kolacyjkę ;P To był konkretny dzień.
Drzwi, okna, prawie światło...- o takim noclegu "na dziko" nawet nie marzyliśmy :)

Bardzo dziwny budynek. Ani to opuszczony sklep, ani typowy przystanek autobusowy, ale kimało się dobrze ;)

PENNY market - przerwa na śniadanie

Milevsko:

Nie ma lekko...

Tajemniczy Zamek na wzgórzu

Czym prędzej do Stolicy!

Nawigator w akcji ;)

Sedlčany:

Przeprawa na drugą stronę Wełtawy

Już niedaleko

Zapora na Wełtawie

PRAHA!! - ostatni cel wyprawy osiągnięty ! :)

Drogą rowerową kierujemy się ku Centrum

Tunel w skale

Wypatrujemy już w oddali słynnego Mostu Karola :)


Chcąc dotrzeć na Stadion Strahov musimy przedrzeć się przez wzgórze Petřín. Z każdym kolejnym metrem wysiłek wspinaczki wynagradza nam piękna panorama.

Pražské mrakodrapy na Pankráci

Tańczący domek

Widok na Stare Miasto

Pamiątkowe zdjęcie

Katedra św.Wita, św.Wojciecha i św.Wacława


Wieża na wzgórzu Petrin (327 m.n.p.m.)

Wejście na największy Stadion piłkarski świata!

Stadion Strahov może pomieścić 250 tys. kibiców, wymiary to 310x202 m ! Obecnie znajduje się jednak w nieciekawym stanie, a na płycie boiska trenują różne roczniki Sparty Praga :P

Pražská Loreta- wjeżdżamy na Hradczany

Bardzo podobały mi się praskie taksówki

Panorama Pragi


Zamek Królewski

Polski akcent ;)


Most Karola - nie mam pytań...

Jeden wielki spęd. Masakra.


- Tak Filipie, nic tu po nas...

Zegar Orloj

Rynek

Pomnik Jana Husa

Ministerstwo Przemysłu i Handlu w Pradze:

Farny kościół św.Antoniego z Padwy

Sklep kibica Sparty Praga - spóźniliśmy się 30 minut :P

AC Sparta Praga - zdjęcia murawy nie udało mi się zrobić.

Stadion Strahov na wzgórzu Petrin.

Rozkopana ulica Letna. W tle Stadion Sparty.

Szybkie aczkolwiek przemyślane zwiedzanie pozwoliło nam zahaczyć także o Dworzec Kolejowy.

A tak całkiem przypadkowo to zahaczyliśmy jeszcze o piękne Muzeum Narodowe :P

Wieża telewizyjna Žižkov - kierujemy się na zakupy do Lidla.

Casablanca INT - ostatni akcent Pragi. Teraz pozostaje opuścić granice miasta i rozłożyć namiot.

-Kolomerice|Uvaly-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 161.32 | Km teren: | 0.60 | Czas: | 08:52 | km/h: | 18.19 | ||
Pr. maks.: | 62.18 | Temperatura: | 26.0 | Podjazdy: | 1400m | Rower: | Giant |
Dzień 6 - Český Krumlov i České Budějovice
Poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Co to była za noc! Groźna burza odeszła dopiero około północy, a my musieliśmy jakoś przetrwać noc na przystanku autobusowym. Filip zakleił wybitą szybkę foliówką i nie było przeciągu ;) Ja położyłem się przy ścianie na bardzo wąskiej ławeczce, a kolega wyspał się na szerokiej i głębokiej ławce, którą sprytnie zastawił wejście do środka. W Polsce bałbym się trochę tak spać, bo to różnie jest, ale byliśmy w Czechach, a na dodatek była to noc z niedzieli na poniedziałek, więc każdy pewnie słodko spał zamiast chodzić po dworze w taką pogodę :P
Rano obudziliśmy się o 8 rano i od razu widać było piękne Słońce na niebie. Spakowanie się i przywrócenie porządku na przystanku zajęło nam niecałą godzinę. Na dzień dobry czekał nas 17 % podjazd, pod który już dzień wcześniej podjechaliśmy. Byliśmy w tym momencie niemal 800 m.n.p.m. czyli w najwyższej położonym punkcie podczas wyprawy. Śniadanie mieliśmy zjeść dopiero w Czeskim Krumlovie, ale ja już był tak głodny, że po 12 km na stacji benzynowej kupiłem sobie drożdżówkę. Teoretycznie zjeżdżaliśmy w dół, ale podjazdów na początku również nie brakowało. Na jednym zjeździe pokusiłem się o 66,1 km/h.
Po 30 kilometrach docieramy w końcu do Czeskiego Krumlova. Na początek wykorzystujemy stację benzynową do umycia się. To zajmuje nam trochę czasu. Potem wjeżdżamy do wąskiego centrum. Tutaj po raz pierwszy spotykamy dużo turystów. Trochę mi się to nie podoba, bo wolę zwiedzać w spokoju, ale nie ma się co dziwić bo miasteczko ów jest na prawdę warte podziwu. Przy wyjeździe z miasta zahaczamy o Kaufland, gdzie robimy większe zakupy oraz śniadanie za jednym zamachem. Czekając na Filipa znalazłem towarzystwo fajnego psa. Dał się pogłaskać, nie szczekał, a w nagrodę dostał bułkę i trochę pasztetu :) Potem ku mojemu zdziwieniu przyszła po niego urocza blond włosa Czeszka. Dużo i szybko mówiła, ale praktycznie wszystko zrozumiałem. Powiedziała że ta suka jest dużym łasuchem i ostatnio wyjadła jej wszystkie słodycze tyjąc aż 5 kg! :) itd. itd. Później przyszedł Filip i już ruszaliśmy w dalszą drogę. Droga na Czeskie Budziejowice okazuje się bardzo ruchliwa, a więc po 15 km za moją namową odbijamy na lokalną drogę, która biegnie równolegle do głównej. Pokonaliśmy jeszcze kilka pagórków, a do samych Budziejowic czekał na nas kapitalny kilkukilometrowy zjazd. Jakby się ktoś uparł to nawet nie trzeba by pedałować.
Po wjeździe do miasta pytam przechodniów jak dojechać na Stadion Dynama. Za którymś razem wiemy już jak jechać. Niestety nie udało mi się wejść na Stadion, a co gorsza sklep z pamiątkami był zamknięty mimo iż godzina była wczesna. Nie kupiłem więc bratu klubowej koszulki :/ Następnie kierując się do Centrum przejeżdżaliśmy obok fabryki słynnych kredek KOH-I-NOOR. Całkiem zapomniałem, że to właśnie w Czeskich Budziejowicach są one produkowane. Jeszcze zanim wjechaliśmy do Rynku to trzeba było zahaczyć o Dworzec Kolejowy. Nawet całkiem schludnie się prezentuje. Rynek w Czeskich Budziejowicach jest dość sporych rozmiarów, ale jednocześnie jest dość pusty. Oprócz fontanny nie ma na tamtym placu nic. Kupiłem kolejną pocztówkę i wysłałem, gdy już znaleźliśmy pocztę. Minęliśmy drugi raz Hlavni nadrazi i trzeba było wyjechać z miasta na północ. Moja mapa nie była zbyt dokładna, ale jeden gościu świetnie nam wytłumaczył jak jechać: "Pojedete furt rovně a pořád pohlavní a tam bude cyklostezka" :) Dotarliśmy do drogi rowerowej i jadąc wzdłuż Wełtawy wyjechaliśmy z Czeskich Budziejowic. Po drodze wyprzedzaliśmy licznych rolkarzy. Po kilku kilometrach zauważyliśmy po prawej stronie sztuczny tor kajakowy. Fajnie się to wszystko prezentowało aż sam bym chętnie spróbował tam swoich sił ;) Za jakiś czas dojeżdżamy do pierwszego większego miasteczka, a mianowicie Hluboki. Jest to bardzo bogata osada, bowiem po drodze mijaliśmy masę atrakcji w postaci ściany wspinaczkowej, kortów tenisowych czy wypasionego pola golfowego. Na Zamek jednak nie dotarliśmy, bo trzeba było jak najszybciej jechać w kierunku Pragi.
W Hluboce wbiliśmy się już na drogę główną numer 105. Trasa prowadziła teraz pod górę, a ruch utrudniały liczne odcinki, gdzie wymieniano nawierzchnię. W tej części dnia nie było już nic ciekawego do zobaczenia oprócz mijanej przez nas Elektrowni Jądrowej Temelin. Filip jechał jakiś kawałek za mną, ale widząc za sobą chmurę, z której w normalnych okolicznościach powinna być burza, ruszyłem czym prędzej do miejscowości Tyn nad Wełtawą. Pedałowałem bardzo szybko, a ku mojej radości za Elektrownią był długi zjazd do samego miasta. Wjechałem na teren zabudowany przy prędkości 60 km/h, ale trzeba było gdzieś poczekać na rozwój wydarzeń związanych z nieciekawą chmurą, która wyraźnie nas goniła :P Filip dojechał do mnie po kilku minutach i o 18:30 musieliśmy zrobić przymusowy postój na Dworcu Autobusowym. Kolega skoczył w międzyczasie jeszcze do Lidla, a po 30 minutach zaczęła się nawałnica :P Najpierw schowaliśmy się pod dach stacji benzynowej, ale potem stwierdziliśmy że lepiej się zaszyć w jakieś klatce schodowej :D Wbijamy zatem do pierwszego lepszego bloku. Na dworze leje mocny deszcz połączony z wiatrem. Okazuje się że ów klatka jest ładnie doposażona i są tam nawet dwie ławki, więc myślimy że w razie czego można by tam kimnąć. Póki pogoda jest beznadziejna, to nikt nas nie wygania. Gdy zapada zmrok rozkładamy się na ławkach. Ja już nawet karimatę wyciągnąłem i byłem przekonany że zostajemy tutaj na noc, ale około 21:30 przyszła jakaś kobitka z fagasem i nas wypędziła mimo iż jeszcze trochę siąpało na dworze. Bardzo zawiedziony i rozespany musiałem wraz z Filipem opuścić ciepły blok :/ Na licznikach mieliśmy równe 100 km, ale to wina burzy, która zakończyła nam dzień już o 18:30. Jednak po wyjściu z bloku musieliśmy na nowo szukać miejscówki do spania. Załączyliśmy lampki, Filip jechał pierwszy bo miał lepszą przednią, a ja jechałem z tyłu przyodziany w kamizelkę odblaskową. Było już późno, trochę zimno i ciemno jak...no właśnie. Już nie mówię nawet o tym że deszcz znowu nabrał na silę i jechaliśmy zmoczeni. Jedna wioska nic. Stromy podjazd - ciemno. Pada. Druga wioska nic! Ale nie, na końcu znajdujemy jakąś mała chatkę. Czy przystanek autobusowy może mieć szyby i być zamykany na drzwi? - Oczywiście!! Z radością władowaliśmy się do środka, Filip zabił tylko 3 duże pająki i już mogliśmy rozkładać karimaty. Jednak trzeba mieć w życiu szczęście :)
Poniedziałek 8 rano. Może i wąsko, ale chociaż sucho ;)

Zrobiliśmy w środku małe przemeblowanie

Nasze nocne schronienie przed burzą

Chvaliny

Český Krumlov

Spływ kajakowy po Wełtawie

Jedna z wielu wąskich uliczek

Panorama miasta

Ten przyjazny łasuch dostał ode mnie spory kawałek bułki i trochę pasztetu :)

Przerwa pod Kauflandem


České Budějovice - cel numer 3 zaliczony!

Dynamo České Budějovice


Fabryka słynnych kredek firmy KOH-I-NOOR

Czysto i schludnie na peronie

Dworzec Kolejowy


Filip pozował tylko do zdjęć z ciekawymi posągami

Fontanna i ratusz

České Budějovice, Rynek:

Droga rowerowa wzdłuż Wełtawy. Wyjeżdżamy nią z miasta w kierunku północnym.

Po drodze mijamy fajny tor kajakowy

Zawodnicy dzielnie walczyli na trasie...

Hluboká nad Vltavou - pole golfowe:

České Budějovice już daleko w tyle

Elektrownia Jądrowa Temelin

Chyba zanosi się na kolejną burzę :/

Reaktory

Týn nad Vltavou - poczekaliśmy na burzę i nas dogoniła.

Niesłychana wichura połączona z ulewnym deszczem

Prawdę powiedziawszy jedyny filmik z wyprawy :P
Przeczekujemy nawałnicę w klatce jednego z bloków :)

-Prachatice|Kolomerice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Rano obudziliśmy się o 8 rano i od razu widać było piękne Słońce na niebie. Spakowanie się i przywrócenie porządku na przystanku zajęło nam niecałą godzinę. Na dzień dobry czekał nas 17 % podjazd, pod który już dzień wcześniej podjechaliśmy. Byliśmy w tym momencie niemal 800 m.n.p.m. czyli w najwyższej położonym punkcie podczas wyprawy. Śniadanie mieliśmy zjeść dopiero w Czeskim Krumlovie, ale ja już był tak głodny, że po 12 km na stacji benzynowej kupiłem sobie drożdżówkę. Teoretycznie zjeżdżaliśmy w dół, ale podjazdów na początku również nie brakowało. Na jednym zjeździe pokusiłem się o 66,1 km/h.
Po 30 kilometrach docieramy w końcu do Czeskiego Krumlova. Na początek wykorzystujemy stację benzynową do umycia się. To zajmuje nam trochę czasu. Potem wjeżdżamy do wąskiego centrum. Tutaj po raz pierwszy spotykamy dużo turystów. Trochę mi się to nie podoba, bo wolę zwiedzać w spokoju, ale nie ma się co dziwić bo miasteczko ów jest na prawdę warte podziwu. Przy wyjeździe z miasta zahaczamy o Kaufland, gdzie robimy większe zakupy oraz śniadanie za jednym zamachem. Czekając na Filipa znalazłem towarzystwo fajnego psa. Dał się pogłaskać, nie szczekał, a w nagrodę dostał bułkę i trochę pasztetu :) Potem ku mojemu zdziwieniu przyszła po niego urocza blond włosa Czeszka. Dużo i szybko mówiła, ale praktycznie wszystko zrozumiałem. Powiedziała że ta suka jest dużym łasuchem i ostatnio wyjadła jej wszystkie słodycze tyjąc aż 5 kg! :) itd. itd. Później przyszedł Filip i już ruszaliśmy w dalszą drogę. Droga na Czeskie Budziejowice okazuje się bardzo ruchliwa, a więc po 15 km za moją namową odbijamy na lokalną drogę, która biegnie równolegle do głównej. Pokonaliśmy jeszcze kilka pagórków, a do samych Budziejowic czekał na nas kapitalny kilkukilometrowy zjazd. Jakby się ktoś uparł to nawet nie trzeba by pedałować.
Po wjeździe do miasta pytam przechodniów jak dojechać na Stadion Dynama. Za którymś razem wiemy już jak jechać. Niestety nie udało mi się wejść na Stadion, a co gorsza sklep z pamiątkami był zamknięty mimo iż godzina była wczesna. Nie kupiłem więc bratu klubowej koszulki :/ Następnie kierując się do Centrum przejeżdżaliśmy obok fabryki słynnych kredek KOH-I-NOOR. Całkiem zapomniałem, że to właśnie w Czeskich Budziejowicach są one produkowane. Jeszcze zanim wjechaliśmy do Rynku to trzeba było zahaczyć o Dworzec Kolejowy. Nawet całkiem schludnie się prezentuje. Rynek w Czeskich Budziejowicach jest dość sporych rozmiarów, ale jednocześnie jest dość pusty. Oprócz fontanny nie ma na tamtym placu nic. Kupiłem kolejną pocztówkę i wysłałem, gdy już znaleźliśmy pocztę. Minęliśmy drugi raz Hlavni nadrazi i trzeba było wyjechać z miasta na północ. Moja mapa nie była zbyt dokładna, ale jeden gościu świetnie nam wytłumaczył jak jechać: "Pojedete furt rovně a pořád pohlavní a tam bude cyklostezka" :) Dotarliśmy do drogi rowerowej i jadąc wzdłuż Wełtawy wyjechaliśmy z Czeskich Budziejowic. Po drodze wyprzedzaliśmy licznych rolkarzy. Po kilku kilometrach zauważyliśmy po prawej stronie sztuczny tor kajakowy. Fajnie się to wszystko prezentowało aż sam bym chętnie spróbował tam swoich sił ;) Za jakiś czas dojeżdżamy do pierwszego większego miasteczka, a mianowicie Hluboki. Jest to bardzo bogata osada, bowiem po drodze mijaliśmy masę atrakcji w postaci ściany wspinaczkowej, kortów tenisowych czy wypasionego pola golfowego. Na Zamek jednak nie dotarliśmy, bo trzeba było jak najszybciej jechać w kierunku Pragi.
W Hluboce wbiliśmy się już na drogę główną numer 105. Trasa prowadziła teraz pod górę, a ruch utrudniały liczne odcinki, gdzie wymieniano nawierzchnię. W tej części dnia nie było już nic ciekawego do zobaczenia oprócz mijanej przez nas Elektrowni Jądrowej Temelin. Filip jechał jakiś kawałek za mną, ale widząc za sobą chmurę, z której w normalnych okolicznościach powinna być burza, ruszyłem czym prędzej do miejscowości Tyn nad Wełtawą. Pedałowałem bardzo szybko, a ku mojej radości za Elektrownią był długi zjazd do samego miasta. Wjechałem na teren zabudowany przy prędkości 60 km/h, ale trzeba było gdzieś poczekać na rozwój wydarzeń związanych z nieciekawą chmurą, która wyraźnie nas goniła :P Filip dojechał do mnie po kilku minutach i o 18:30 musieliśmy zrobić przymusowy postój na Dworcu Autobusowym. Kolega skoczył w międzyczasie jeszcze do Lidla, a po 30 minutach zaczęła się nawałnica :P Najpierw schowaliśmy się pod dach stacji benzynowej, ale potem stwierdziliśmy że lepiej się zaszyć w jakieś klatce schodowej :D Wbijamy zatem do pierwszego lepszego bloku. Na dworze leje mocny deszcz połączony z wiatrem. Okazuje się że ów klatka jest ładnie doposażona i są tam nawet dwie ławki, więc myślimy że w razie czego można by tam kimnąć. Póki pogoda jest beznadziejna, to nikt nas nie wygania. Gdy zapada zmrok rozkładamy się na ławkach. Ja już nawet karimatę wyciągnąłem i byłem przekonany że zostajemy tutaj na noc, ale około 21:30 przyszła jakaś kobitka z fagasem i nas wypędziła mimo iż jeszcze trochę siąpało na dworze. Bardzo zawiedziony i rozespany musiałem wraz z Filipem opuścić ciepły blok :/ Na licznikach mieliśmy równe 100 km, ale to wina burzy, która zakończyła nam dzień już o 18:30. Jednak po wyjściu z bloku musieliśmy na nowo szukać miejscówki do spania. Załączyliśmy lampki, Filip jechał pierwszy bo miał lepszą przednią, a ja jechałem z tyłu przyodziany w kamizelkę odblaskową. Było już późno, trochę zimno i ciemno jak...no właśnie. Już nie mówię nawet o tym że deszcz znowu nabrał na silę i jechaliśmy zmoczeni. Jedna wioska nic. Stromy podjazd - ciemno. Pada. Druga wioska nic! Ale nie, na końcu znajdujemy jakąś mała chatkę. Czy przystanek autobusowy może mieć szyby i być zamykany na drzwi? - Oczywiście!! Z radością władowaliśmy się do środka, Filip zabił tylko 3 duże pająki i już mogliśmy rozkładać karimaty. Jednak trzeba mieć w życiu szczęście :)
Poniedziałek 8 rano. Może i wąsko, ale chociaż sucho ;)

Zrobiliśmy w środku małe przemeblowanie

Nasze nocne schronienie przed burzą

Chvaliny

Český Krumlov

Spływ kajakowy po Wełtawie

Jedna z wielu wąskich uliczek

Panorama miasta

Ten przyjazny łasuch dostał ode mnie spory kawałek bułki i trochę pasztetu :)

Przerwa pod Kauflandem


České Budějovice - cel numer 3 zaliczony!

Dynamo České Budějovice


Fabryka słynnych kredek firmy KOH-I-NOOR

Czysto i schludnie na peronie

Dworzec Kolejowy


Filip pozował tylko do zdjęć z ciekawymi posągami

Fontanna i ratusz

České Budějovice, Rynek:

Droga rowerowa wzdłuż Wełtawy. Wyjeżdżamy nią z miasta w kierunku północnym.

Po drodze mijamy fajny tor kajakowy

Zawodnicy dzielnie walczyli na trasie...

Hluboká nad Vltavou - pole golfowe:

České Budějovice już daleko w tyle

Elektrownia Jądrowa Temelin

Chyba zanosi się na kolejną burzę :/

Reaktory

Týn nad Vltavou - poczekaliśmy na burzę i nas dogoniła.

Niesłychana wichura połączona z ulewnym deszczem

Prawdę powiedziawszy jedyny filmik z wyprawy :P
Przeczekujemy nawałnicę w klatce jednego z bloków :)

-Prachatice|Kolomerice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 108.43 | Km teren: | 3.10 | Czas: | 06:08 | km/h: | 17.68 | ||
Pr. maks.: | 66.10 | Temperatura: | 33.0 | Podjazdy: | 840m | Rower: | Giant |
Dzień 5 - Burza znad Austrii
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Noc z soboty na niedzielę mieliśmy spokojną bowiem burza, którą zauważyłem na szczęście przeszła bokiem. Rano ruszyliśmy na trasę ok. 9 rano. Na początku mieliśmy umiarkowanie pod górkę. Dopiero po kilkunastu kilometrach zaczęły się zjazdy. Droga należała tylko do nas, bo w niedzielę rano trudno o jakieś samochody. Na trasie mijaliśmy natomiast sporo osób w wioskach. Jedno szli do Kościoła, a znaczna większość pielęgnowała swoje ogródki czy też malowała płot. Ale tak to już jest w krajach, gdzie przeważają ateiści. Po 20 km jazdy zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie. Przy wjeździe na drogę krajową znaleźliśmy otwarty sklep "coop". Tam kupiliśmy kilka smakołyków, a przed budynkiem wypiliśmy sobie po zupce na ciepło. Potem podjechaliśmy na stację benzynową, gdzie była okazja porządnie się umyć. Po godzinie spędzonej na tych czynnościach ruszyliśmy odświeżeni dalej. Wyjechaliśmy z wioski Lnare i dojechaliśmy do miejscowości Blatna. Tam minęliśmy zamek na wodzie, ale nie było jakoś czasu się zatrzymać. Po kilku kolejnych kilometrach, gdy upał nabierał na sile, musieliśmy odbić w prawo na Strakonice. Droga była niesłychanie pagórkowata, ale jechało się przyjemnie. Najpierw podjazd, później w nagrodę zjazd i tak przez cały dzień. W Strakonicach zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Najpierw podjechaliśmy na piękny, zadbany rynek, a następnie znaleźliśmy Lidla. Kupiliśmy co trzeba, zjedliśmy jakieś bułki pod sklepem, ale nie chciało nam się ruszać, bo była godzina 15, a więc temperatura była najwyższa. Przerwa wydłużyła się więc do godziny. Potem zebraliśmy się w sobie i trzeba było wyjechać z miasta pokonując od razu niemały podjazd. Po 15 km ponownie odbiliśmy w prawo na lokalną drogę, gdyż Filip chciał odwiedzić Zamek Kratochvile, gdzie znajduje się Muzeum Filmu Animowanego. Na tym odcinku również nie brakowało licznych pagórków. Jednak jechało się o tyle lepiej, że nie było tam już tak wiele samochodów i mieliśmy więcej spokoju. Po jakimś czasie dojechaliśmy na ładny Zamek Kratochvile, ale z racji późnej popołudniowej godziny wszystko było już tam pozamykane. Filip musiał obejść się smakiem. Spełniłem życzenie kompana, więc teraz on musiał spełnić moje :) Na mapie widziałem, że miejscowość Prachatice jest oznaczona dwoma gwiazdkami, więc na pewno warto tam zajrzeć. W tym celu musieliśmy nieco zawrócić. Wieczór powoli nadchodził, sił ubywało po całym dniu w upale, a teren robił się coraz bardziej górski. Przebrnęliśmy powoli przez te wzniesienia i na sam koniec czekał na nas fajny zjazd. Już na wypłaszczeniu poczekałem na Filipa, który jechał daleko za mną i po kilku minutach razem wjechaliśmy do Prachatic. I rzeczywiście było warto tam zajrzeć! Miasteczko to zachowało średniowieczny układ z murami obronnymi. Na Rynku roiło się od pięknych kamienic. Posiedzieliśmy tam chwilę, kupiłem coś w sklepie u chińczyka i trzeba było jechać dalej. Byłem zmęczony podobnie jak Filip, więc dojechanie jeszcze tego dnia do Czeskiego Krumlova, jak to było wcześniej w planach, wydawało się nierealne. Nie pomagała nam też późna godzina. Cel był więc prosty. Trzeba zrobić dzisiaj jak najwięcej kilometrów do końca dnia. Nie było łatwo, bo wjechaliśmy już w konkretne górki. Ujechaliśmy kilka kilometrów i zauważyłem, że z prawej strony nad szczytem widnieje jakaś niepokojąca chmura. Póki co trochę ją zlekceważyliśmy. Napotkaliśmy bowiem w tym czasie znak i to odwróciło naszą uwagę. Przystanęliśmy na chwilę, zrobiłem foto i popatrzyłem jeszcze raz na chmurę. Zaczęło grzmieć, ale wydawało mi się że chmura podąża w innym kierunku. Zmęczeni zaczynamy wjeżdżać na stromy odjazd i zaczyna padać. Chmura jednak idzie do nas. Nie wiemy co robić, a grzmoty są już na prawdę konkretne i niebezpieczne. Jechać dalej? Chyba nie ma sensu. Filip zauważył że 500 metrów wcześniej był spory przystanek autobusowy, więc już w silnym deszczu wracamy z włączonymi lampkami w dół. Uff! Udało się schować nam przed burzą. To była świetna decyzja bowiem burzowa chmura dotarła centralnie nad nasze głowy i mogło być nieciekawie jakbyśmy pojechali dalej. A tak wbiliśmy do przystanku i nic nam nie groziło, bo nie była to lichutka wiata tylko porządny murowany przystanek. Stwierdziliśmy że nie ma możliwości i sensu rozbijać tej nocy namiotu, więc zaaklimatyzowaliśmy się w małej chatce i robiąc małe przemeblowanie, spędziliśmy tam niedzielną noc. Natomiast ulewa była ogromna. Deszcz tak mocno padał, że po drodze woda spływała strumieniami. Nam za to się poszczęściło i mogliśmy spokojnie i bezpiecznie się temu przyglądać.
Dzień dobry! Dzisiaj niedziela :)

Nocleg na polu nie był najgorszym pomysłem.

W niedzielny poranek samochodów na drodze było jak na lekarstwo

Panorama na Strakonice (24 tys. mieszkańców)

Centrum miasta jak widać jest bardzo zadbane

Ratusz w Strakonicach

Upał nam doskwiera toteż robimy dłuższą przerwę pod Lidlem

Przerwa na łyk wody w jednym z wielu malutkich miasteczek po drodze

Zámek Kratochvíle

Prachatice:


Brama miejska w Prachaticach

Podjazd 17%, a po prawej stronie burza znad Austrii: "Jechać czy nie jechać?"

Okazało się że burza idzie w naszym kierunku i jak już pokonaliśmy stromy podjazd to trzeba było wracać się 500 m do przystanku.

Ulewa była ogromna, a burza odeszła dopiero około północy.

-Spalene Porici|Prachatice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Dzień dobry! Dzisiaj niedziela :)

Nocleg na polu nie był najgorszym pomysłem.

W niedzielny poranek samochodów na drodze było jak na lekarstwo

Panorama na Strakonice (24 tys. mieszkańców)

Centrum miasta jak widać jest bardzo zadbane

Ratusz w Strakonicach

Upał nam doskwiera toteż robimy dłuższą przerwę pod Lidlem

Przerwa na łyk wody w jednym z wielu malutkich miasteczek po drodze

Zámek Kratochvíle

Prachatice:


Brama miejska w Prachaticach

Podjazd 17%, a po prawej stronie burza znad Austrii: "Jechać czy nie jechać?"

Okazało się że burza idzie w naszym kierunku i jak już pokonaliśmy stromy podjazd to trzeba było wracać się 500 m do przystanku.

Ulewa była ogromna, a burza odeszła dopiero około północy.

-Spalene Porici|Prachatice-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 120.78 | Km teren: | 0.20 | Czas: | 07:01 | km/h: | 17.21 | ||
Pr. maks.: | 62.79 | Temperatura: | 32.0 | Podjazdy: | 1420m | Rower: | Giant |
Dzień 4 - Pilzno
Sobota, 4 sierpnia 2012
Noc spędzona za Chebem była dla mnie świetna. Poprzedniej nocy spałem tylko 5 h z racji czuwania nad rowerami, więc tym razem kładąc głowę do snu o 23, wygramoliłem się z namiotu dopiero o 8:30 rano. Nie obchodziły mnie żadne ewentualne szmery, grzmoty itp. Chciałem się wyspać i udało mi się nie ocknąć w nocy ani razu. Rano na rowerach tradycyjnie dało się zobaczyć krople wody. Wysuszyliśmy je szybko, Filip popędził jeszcze do "toalety" i po spakowaniu ruszyliśmy na trasę dnia czwartego.
Kolega znalazł na swoim GPSie w komórce alternatywę dla drogi ekspresowej i udało nam się ominąć ten nieciekawy odcinek. Od samego początku dnia dało się odczuć zmianę kierunku wiatru wraz ze zmianą kierunku jazdy. Już nie wiało nam tak okrutnie po twarzach, a jeno trochu w bok. Już na 4 km mijamy całkiem duże i fajne jezioro po prawej stronie. Później jest już tylko gorzej. Przed nami jeden z najcięższych odcinków na trasie, a mianowicie dojazd do Mariańskich Łaźni. Przez pierwszych 20 km musieliśmy się wspiąć na wysokość około 700 m.n.p.m. Niby nie tak dużo, ale Filip znowu zaczął odstawać na trasie, a i ja nie dojechałem suchy na górę. Po drodze z racji soboty spotkaliśmy wielu policjantów z suszarkami. Do Mariańskich Łaźni - jednego z najsłynniejszych uzdrowisk w tej części Europy - docieramy przed południem od razu robiąc sobie przerwę na śniadanie w Tesco. Tam kupujemy spory zapas jedzenia, który starcza nam na resztę dnia. Następnie zaczynamy zwiedzanie kurortu. Nie chcę się za bardzo rozpisywać, bo zdjęcia muszą wystarczyć, ale Mariańskie Łaźnie były jak dla mnie jedną z najładniejszych miejscowości na całej trasie wyprawy. Masa pięknych hoteli, ulic, kamienic. Ponadto świetna i jakże ładna kolumnada z jeszcze piękniejszymi freskami. Przy wyjeździe z miasta zaczepia nas pewien Holender(jak wywnioskowałem) z sakwami, który po angielsku pyta o to jak jechać na Pragę. My natomiast jedziemy z zamiarem dotarcia w sobotę do Pilzna. Po 15 km jazdy spokojną drogą z górki docieramy do miejscowości Plana. Nie robię tam jednak choćby jednego zdjęcia mimo iż wolno przejeżdżamy przez Rynek. Dalsza trasa jest nadal przyjemna i coraz ciekawsza. Przejeżdżamy bowiem przez górski odcinek, gdzie kulminacyjnym momentem jest Kosovy Potok. Na zjazdach mogliśmy pozwolić sobie na niezłe prędkości, ale gdy pojawiały się zakręty to bardzo się zdziwiłem, bo były...wybrukowane :D Nie wiem kto wpadł na taki pomysł, ale było to bardzo intrygujące. Jednak po pięknych zjazdach przyszedł czas na kilka stromych podjazdów. I tak oto minęliśmy ten ciekawy odcinek, docierając około godziny 15:30 do stacji benzynowej w miejscowości Cernosin. Tam po 4 dniach mogliśmy wreszcie umyć włosy. Co prawda woda nie była ciepła, ale ja już nie mogłem dotykać tych tłustych kłaków i pierwszy stanąłem w kolejce do łazienki. Na dworze było na tyle ciepło, że lada chwila włosy samoistnie się wysuszyły. W międzyczasie zrobiłem sobie na kuchence Filipa trzecią zupkę Knorra.
Odświeżeni ruszyliśmy dalej w kierunku miasta Stribro czyli po prostu Srebro. Przez miasto przemknęliśmy jak burza nie zajrzawszy nawet do Centrum. Także i w tym mieście spotkaliśmy zakręty wyłożone kostką :) Czas jednak gonił i chciałem jeszcze, abyśmy zdążyli tego dnia zwiedzić Pilzno. Temperatura po południu na prawdę była dość wysoka. Filip nie forsował tempa, jechał po prostu swoje. Ja natomiast trochę żwawiej ruszyłem do przodu po drodze mijając jednego sakwiarza z Czech. We wsi Ulice stanąłem na chwilę żeby sprawdzić mapę i poczekać na kolegę. Tam przez główną ulicę najpierw przejechał pewien chłopak na rowerze, otworzył po drugiej stronie szlaban i po kilku chwilach pojawiła się dziewczyna tyle że na koniu. Zanim Filip do nas dotarł to zamieniłem z fanem Barcelony kilka słów. Sympatyczny koleś.
Do Pilzna brakowało nam 15 kilometrów. Przed samym miastem nie brakowało pagórków, a w oddali widzieliśmy bloki pierwszych dzielnic. I tak kilka minut przed 18:00 zaliczyliśmy Pilzno czyli cel numer 2! Po wjechaniu do Centrum nie wiedziałem zbytnio gdzie jechać i od czego zacząć bowiem moja mini-mapa miasta w Atlasie Czech nie spełniała wymogów przeciętnego turysty. Zaczęliśmy jednak mimowolnie od Wielkiej Synagogi. Jest ona ponoć 3. co do wielkości na świecie. Robiła wrażenie. Później przedarliśmy się przez kilka uliczek i wyjechaliśmy w Rynku. Tam zobaczyliśmy na środku Katedrę sporych rozmiarów, dwie ciekawe fontanny oraz sporą ilość Taksówkarzy, którzy wyjaśnili nam jak zwiedzać dalej. Ucieszyłem się bo zarówno Stadion Victorii jak i Browar Pilsner Urquell były po drodze i blisko siebie. Zaczęliśmy od Stadionu. Podjechaliśmy od tyłu lecz brama ustawiona na schodach prowadzących na trybunę była zamknięta. "Ale że co, że Polak nie wejdzie?" Jakoś się przedarłem i zrobiłem zdjęcie z góry. Stadion jak na czeskie standardy to całkiem świetny. Później zapytaliśmy młodą hałastrę o Pivovar. Z uśmiechem na twarzy wyjaśnili nam drogę. Wjechaliśmy przez historyczną bramę, obczailiśmy budynki i jakiś parowóz stojący pod dachem, po czym kierowaliśmy się ku Dworcowi Kolejowemu. Najpierw jednak zahaczyliśmy o Tesco. Już nie robilibyśmy zakupów, ale z racji że jutro miała być niedziela to woleliśmy się ubezpieczyć chociażby o płyny. Pod marketem zaczepiali nas żule. Jeden z nich miał na szyi łańcuch z kłódką - jakiś eks-metal chyba :D Ale zaczepiła nas także jedna babeczka z Polski. Pochodziła z Bełchatowa, a do Pilzna przyjechała za pracą. Zrobiliśmy zakupy jako jedni z ostatnich i trzeba było jeszcze zaliczyć Dworzec Kolejowy, którego nie mogłem odpuścić. Sam budynek z zewnątrz zrobił na mnie ogromne wrażenie. Może nie jest wielki, może nie jest jakiś finezyjny, ale ja jeszcze w życiu piękniejszego chyba nie widziałem :) Pokręciliśmy się tam chwilę i trzeba było wyjeżdżać z miasta, bo była godzina 19, a noc coraz bliżej. Z Pilzna wyjeżdżamy prostą jak drut ulicą Nepomucką. Po 5 km pedałowania pod górę przecinamy drogę ekspresową robiąc ostatni przystanek na stacji benzynowej. Tam Pani podpowiada mi jak jechać dalej. Za Losiną zjeżdżamy z drogi krajowej "20" w lewo na drogę numer "19". Już praktycznie robiło się ciemno, a my wjechaliśmy do lasu zmęczeni podjazdem. Za lasem czekała na nas jednak cudowna nagroda. Załączyliśmy lampki żeby było nas widać, a tutaj nagle wjechaliśmy między pola i zaczął się zjazd o długości 4,5 kilometra do pierwszej miejscowości w dole. Może taki zjazd dla przeciętnego sakwiarza to żadna rewelacja, bo w górach są jeszcze większe, ale dla nas taki zjazd po całym dniu na siodełku w Słońcu to była prawdziwa uczta!
Teoretycznie po tym fenomenalnym zjeździe mieliśmy rozglądać się za noclegiem, bo Pilzno zwiedzone, więc plan na dzień czwarty został wykonany, ale że jechało się fajnie to chcieliśmy sobie wybrać jak najlepsze miejsce na nocleg. Pogoda była wręcz idealna do jazdy. Nie przeszkadzało nam nawet to, że jedziemy już praktycznie po zmroku. Mijaliśmy dużo osób jadących na imprezy z racji soboty. Jednak gdy byliśmy już 20 km za Pilznem to chcąc nie chcąc trzeba było gdzieś zacumować. I tak przejeżdżając przez jedną wioskę zauważam starszą kobitkę siedzącą przed sporym domem. Zanim uciszyła psa to ja już wiedziałem, że nic z tego nie będzie i nie zaliczymy z Filipem noclegu "na gospodarza". Wszak było już grubo po 20 wieczorem, a każdy chce mieć spokojny niedzielny poranek :P Gdy było już na prawdę nieciekawie to zaproponowałem rozbić się Filipowi za małą górką obok drogi. Niestety nie było tam trawy lecz pole pszenicy. To jeszcze nic. Gdy rozpłaszczyliśmy się tam, ja położyłem się do namiotu, a Filip zaczął tradycyjnie wieczorne pichcenie to w oddali zauważyłem błyskające się niebo. Trochę się wystraszyłem, bo noc z burzą nigdy nie może być spokojna. Dzięki Bogu burza przeszła bokiem, a my nie musieliśmy się niczym martwić...
Filip zapoznaje się z trasą dnia 4.

Mariánské Lázně, Granhotel Pacifik:


138-metrowa neobarokowa żeliwna kolumnada z roku 1889 r.

Freski wewnątrz Kolumnady przypominały te z Kaplicy Sykstyńskiej

Jeden z wielu hoteli w Mariańskich Łaźniach

Na pagórkowatym odcinku do Pilzna spotkaliśmy...brukowane zakręty. Reszta w asfalcie.

Po 4 dniach w trasie w końcu myjemy włosy!

Pilzno - cel numer 2 osiągnięty.

Wielka Synagoga w Pilznie. Trzecia co do wielkości na świecie.

Ciekawa fontanna na Rynku.

Pamiątkowe zdjęcie pod Katedrą w Pilznie.

Renesansowy ratusz w Pilznie.

Nie mogło nas zabraknąć pod Stadionem :)

FC Viktoria Plzeň

Historická brána plzeňského pivovaru

Na terenie browaru Pilsner Urquell


Przepiękny Dworzec Kolejowy w Pilznie



Z Pilzna wyjeżdżamy bardzo długą ulicą Nepomucką.

Pilzno zostawiamy w dole.

-Cheb|Spálené Poříčí-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kolega znalazł na swoim GPSie w komórce alternatywę dla drogi ekspresowej i udało nam się ominąć ten nieciekawy odcinek. Od samego początku dnia dało się odczuć zmianę kierunku wiatru wraz ze zmianą kierunku jazdy. Już nie wiało nam tak okrutnie po twarzach, a jeno trochu w bok. Już na 4 km mijamy całkiem duże i fajne jezioro po prawej stronie. Później jest już tylko gorzej. Przed nami jeden z najcięższych odcinków na trasie, a mianowicie dojazd do Mariańskich Łaźni. Przez pierwszych 20 km musieliśmy się wspiąć na wysokość około 700 m.n.p.m. Niby nie tak dużo, ale Filip znowu zaczął odstawać na trasie, a i ja nie dojechałem suchy na górę. Po drodze z racji soboty spotkaliśmy wielu policjantów z suszarkami. Do Mariańskich Łaźni - jednego z najsłynniejszych uzdrowisk w tej części Europy - docieramy przed południem od razu robiąc sobie przerwę na śniadanie w Tesco. Tam kupujemy spory zapas jedzenia, który starcza nam na resztę dnia. Następnie zaczynamy zwiedzanie kurortu. Nie chcę się za bardzo rozpisywać, bo zdjęcia muszą wystarczyć, ale Mariańskie Łaźnie były jak dla mnie jedną z najładniejszych miejscowości na całej trasie wyprawy. Masa pięknych hoteli, ulic, kamienic. Ponadto świetna i jakże ładna kolumnada z jeszcze piękniejszymi freskami. Przy wyjeździe z miasta zaczepia nas pewien Holender(jak wywnioskowałem) z sakwami, który po angielsku pyta o to jak jechać na Pragę. My natomiast jedziemy z zamiarem dotarcia w sobotę do Pilzna. Po 15 km jazdy spokojną drogą z górki docieramy do miejscowości Plana. Nie robię tam jednak choćby jednego zdjęcia mimo iż wolno przejeżdżamy przez Rynek. Dalsza trasa jest nadal przyjemna i coraz ciekawsza. Przejeżdżamy bowiem przez górski odcinek, gdzie kulminacyjnym momentem jest Kosovy Potok. Na zjazdach mogliśmy pozwolić sobie na niezłe prędkości, ale gdy pojawiały się zakręty to bardzo się zdziwiłem, bo były...wybrukowane :D Nie wiem kto wpadł na taki pomysł, ale było to bardzo intrygujące. Jednak po pięknych zjazdach przyszedł czas na kilka stromych podjazdów. I tak oto minęliśmy ten ciekawy odcinek, docierając około godziny 15:30 do stacji benzynowej w miejscowości Cernosin. Tam po 4 dniach mogliśmy wreszcie umyć włosy. Co prawda woda nie była ciepła, ale ja już nie mogłem dotykać tych tłustych kłaków i pierwszy stanąłem w kolejce do łazienki. Na dworze było na tyle ciepło, że lada chwila włosy samoistnie się wysuszyły. W międzyczasie zrobiłem sobie na kuchence Filipa trzecią zupkę Knorra.
Odświeżeni ruszyliśmy dalej w kierunku miasta Stribro czyli po prostu Srebro. Przez miasto przemknęliśmy jak burza nie zajrzawszy nawet do Centrum. Także i w tym mieście spotkaliśmy zakręty wyłożone kostką :) Czas jednak gonił i chciałem jeszcze, abyśmy zdążyli tego dnia zwiedzić Pilzno. Temperatura po południu na prawdę była dość wysoka. Filip nie forsował tempa, jechał po prostu swoje. Ja natomiast trochę żwawiej ruszyłem do przodu po drodze mijając jednego sakwiarza z Czech. We wsi Ulice stanąłem na chwilę żeby sprawdzić mapę i poczekać na kolegę. Tam przez główną ulicę najpierw przejechał pewien chłopak na rowerze, otworzył po drugiej stronie szlaban i po kilku chwilach pojawiła się dziewczyna tyle że na koniu. Zanim Filip do nas dotarł to zamieniłem z fanem Barcelony kilka słów. Sympatyczny koleś.
Do Pilzna brakowało nam 15 kilometrów. Przed samym miastem nie brakowało pagórków, a w oddali widzieliśmy bloki pierwszych dzielnic. I tak kilka minut przed 18:00 zaliczyliśmy Pilzno czyli cel numer 2! Po wjechaniu do Centrum nie wiedziałem zbytnio gdzie jechać i od czego zacząć bowiem moja mini-mapa miasta w Atlasie Czech nie spełniała wymogów przeciętnego turysty. Zaczęliśmy jednak mimowolnie od Wielkiej Synagogi. Jest ona ponoć 3. co do wielkości na świecie. Robiła wrażenie. Później przedarliśmy się przez kilka uliczek i wyjechaliśmy w Rynku. Tam zobaczyliśmy na środku Katedrę sporych rozmiarów, dwie ciekawe fontanny oraz sporą ilość Taksówkarzy, którzy wyjaśnili nam jak zwiedzać dalej. Ucieszyłem się bo zarówno Stadion Victorii jak i Browar Pilsner Urquell były po drodze i blisko siebie. Zaczęliśmy od Stadionu. Podjechaliśmy od tyłu lecz brama ustawiona na schodach prowadzących na trybunę była zamknięta. "Ale że co, że Polak nie wejdzie?" Jakoś się przedarłem i zrobiłem zdjęcie z góry. Stadion jak na czeskie standardy to całkiem świetny. Później zapytaliśmy młodą hałastrę o Pivovar. Z uśmiechem na twarzy wyjaśnili nam drogę. Wjechaliśmy przez historyczną bramę, obczailiśmy budynki i jakiś parowóz stojący pod dachem, po czym kierowaliśmy się ku Dworcowi Kolejowemu. Najpierw jednak zahaczyliśmy o Tesco. Już nie robilibyśmy zakupów, ale z racji że jutro miała być niedziela to woleliśmy się ubezpieczyć chociażby o płyny. Pod marketem zaczepiali nas żule. Jeden z nich miał na szyi łańcuch z kłódką - jakiś eks-metal chyba :D Ale zaczepiła nas także jedna babeczka z Polski. Pochodziła z Bełchatowa, a do Pilzna przyjechała za pracą. Zrobiliśmy zakupy jako jedni z ostatnich i trzeba było jeszcze zaliczyć Dworzec Kolejowy, którego nie mogłem odpuścić. Sam budynek z zewnątrz zrobił na mnie ogromne wrażenie. Może nie jest wielki, może nie jest jakiś finezyjny, ale ja jeszcze w życiu piękniejszego chyba nie widziałem :) Pokręciliśmy się tam chwilę i trzeba było wyjeżdżać z miasta, bo była godzina 19, a noc coraz bliżej. Z Pilzna wyjeżdżamy prostą jak drut ulicą Nepomucką. Po 5 km pedałowania pod górę przecinamy drogę ekspresową robiąc ostatni przystanek na stacji benzynowej. Tam Pani podpowiada mi jak jechać dalej. Za Losiną zjeżdżamy z drogi krajowej "20" w lewo na drogę numer "19". Już praktycznie robiło się ciemno, a my wjechaliśmy do lasu zmęczeni podjazdem. Za lasem czekała na nas jednak cudowna nagroda. Załączyliśmy lampki żeby było nas widać, a tutaj nagle wjechaliśmy między pola i zaczął się zjazd o długości 4,5 kilometra do pierwszej miejscowości w dole. Może taki zjazd dla przeciętnego sakwiarza to żadna rewelacja, bo w górach są jeszcze większe, ale dla nas taki zjazd po całym dniu na siodełku w Słońcu to była prawdziwa uczta!
Teoretycznie po tym fenomenalnym zjeździe mieliśmy rozglądać się za noclegiem, bo Pilzno zwiedzone, więc plan na dzień czwarty został wykonany, ale że jechało się fajnie to chcieliśmy sobie wybrać jak najlepsze miejsce na nocleg. Pogoda była wręcz idealna do jazdy. Nie przeszkadzało nam nawet to, że jedziemy już praktycznie po zmroku. Mijaliśmy dużo osób jadących na imprezy z racji soboty. Jednak gdy byliśmy już 20 km za Pilznem to chcąc nie chcąc trzeba było gdzieś zacumować. I tak przejeżdżając przez jedną wioskę zauważam starszą kobitkę siedzącą przed sporym domem. Zanim uciszyła psa to ja już wiedziałem, że nic z tego nie będzie i nie zaliczymy z Filipem noclegu "na gospodarza". Wszak było już grubo po 20 wieczorem, a każdy chce mieć spokojny niedzielny poranek :P Gdy było już na prawdę nieciekawie to zaproponowałem rozbić się Filipowi za małą górką obok drogi. Niestety nie było tam trawy lecz pole pszenicy. To jeszcze nic. Gdy rozpłaszczyliśmy się tam, ja położyłem się do namiotu, a Filip zaczął tradycyjnie wieczorne pichcenie to w oddali zauważyłem błyskające się niebo. Trochę się wystraszyłem, bo noc z burzą nigdy nie może być spokojna. Dzięki Bogu burza przeszła bokiem, a my nie musieliśmy się niczym martwić...
Filip zapoznaje się z trasą dnia 4.

Mariánské Lázně, Granhotel Pacifik:


138-metrowa neobarokowa żeliwna kolumnada z roku 1889 r.

Freski wewnątrz Kolumnady przypominały te z Kaplicy Sykstyńskiej

Jeden z wielu hoteli w Mariańskich Łaźniach

Na pagórkowatym odcinku do Pilzna spotkaliśmy...brukowane zakręty. Reszta w asfalcie.

Po 4 dniach w trasie w końcu myjemy włosy!

Pilzno - cel numer 2 osiągnięty.

Wielka Synagoga w Pilznie. Trzecia co do wielkości na świecie.

Ciekawa fontanna na Rynku.

Pamiątkowe zdjęcie pod Katedrą w Pilznie.

Renesansowy ratusz w Pilznie.

Nie mogło nas zabraknąć pod Stadionem :)

FC Viktoria Plzeň

Historická brána plzeňského pivovaru

Na terenie browaru Pilsner Urquell


Przepiękny Dworzec Kolejowy w Pilznie



Z Pilzna wyjeżdżamy bardzo długą ulicą Nepomucką.

Pilzno zostawiamy w dole.

-Cheb|Spálené Poříčí-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 134.77 | Km teren: | 0.50 | Czas: | 07:13 | km/h: | 18.67 | ||
Pr. maks.: | 62.79 | Temperatura: | 28.0 | Podjazdy: | 1400m | Rower: | Giant |
Dzień 3 - Zmiana planów
Piątek, 3 sierpnia 2012
Druga noc była dla mnie bardzo niespokojna. Położyłem się do namiotu o 23, a zasnąłem dopiero jakoś o 3 nad ranem :/ Na początku wydawało mi się, że ktoś skrada się do namiotu albo po rowery, słysząc jakieś szmery i szumy w krzakach niemal non-stop przez 2,5 h. O północy to nawet otworzyłem dla pewności scyzoryk w ręce i tak leżałem przygotowany jeszcze przez godzinę. Później z kolei gdy szumy w zaroślach ustały, pojawiły się błyski na niebie. Oho zaraz będzie burza - pomyślałem sobie. Na szczęście błyski nie były udokumentowane grzmotami i na opadach deszczu do rana się skończyło. Tak więc moja druga noc trwała nie dłużej niż 5 h :/ Owe hałasy w krzakach wywoływał zapewne jakiś kot, albo inne myszy. Mimo wszystko wolałem być czujny, zwłaszcza że zmęczony Filip padł na karimatę jak zabity i spadł twardym snem :D Takie są uroki spania "na dziko".
Dzień natomiast rozpoczął się ładnie. Rano nie było już praktycznie śladu po nocnym deszczu, a po kilkunastu minutach na niebie pojawiło się Słońce. Musieliśmy tylko wysuszyć rowery oraz namiot i można było ruszać w drogę. Ja jeszcze w międzyczasie skoczyłem na pobliską stację benzynową za potrzebą. Niestety ruszyliśmy dopiero o 9:30, gdyż musiałem chociaż trochę odespać nocne czuwanie. Filip od samego rana dawał do zrozumienia, że ból kolana mu dokucza i nie wie czy da radę pokonać kolejne wzniesienia. Nie wykluczał nawet rezygnacji z dalszej wycieczki!
Jak się później okazało do Karlovych Varów mieliśmy niecałe 40 km. Gorsza informacja była taka, że od samego rana towarzyszył nam przedni wiatr. Jakby tego było mało musieliśmy od samego rana pokonywać spore i jakże męczące pagórki. Do Ostrova czyli pierwszej większej miejscowości jechało się niesłychanie ciężko. Filipa bolało kolano, ja byłem niewyspany, a w dodatku ten wiatr i górki...Pierwsza przerwa była zorganizowana już na 13 km :/ Z Atlasu Czech wywnioskowałem, że dzień 3 będzie najcięższy, ale nie myślałem że aż tak dostaniemy w kość. Ale dobra jakoś dotoczyliśmy się do tego Ostrova. Poczekałem na Filipa jakieś 10-15 minut i razem znaleźliśmy Tesco. Tam zrobiliśmy sobie obowiązkowe śniadanie.
Byłem już nieźle przeczołgany, a to był dopiero 23 km tego dnia. Okazało się jednak, że Filip ma jeszcze bardziej dość i oznajmił mi, że w Karlovych Varach chyba zrezygnuje z dalszej jazdy ze względu na bolące kolano. Ta informacja nie ucieszyła mnie, więc postanowiłem znaleźć kompromis i jednak namówić kompana na dalszą jazdę :) Pocieszyłem go mówiąc, że dzień 3 będzie najgorszy, bo mamy pod wiatr i pod górkę. Dojedziemy do Chebu i potem sytuacja się odwróci. A tak poza tym to nie musimy przecież jechać do tego całego Monachium. Jeśli nie czujesz się na siłach to nie musimy nawet zahaczać o Pasawę i Linz, gdzie trzeba byłoby przejechać Zeleną Rudę położoną na wysokości 1008 m.n.p.m. Możemy przecież zrobić sobie wycieczkę TYLKO po Czechach. Możemy jechać ze średnią nawet 15 km/h. Ja się na to wszystko zgodzę, bylebyśmy tylko robili średni dystans dzienny na poziomie 120 km i będzie cacy :) Ta zmiana planów chyba poskutkowała, bo Filipowi poprawił się humor i dał radę wrócić ze mną do Wrocławia.
Gdy zjedliśmy już śniadanie pod Tesco trzeba było się kierować na lokalną drogę prowadzącą do Karlovych Varów. Jechało się fajnie, bo asfalt dobry, a ruch mały. I tak po 12 km osiągnęliśmy cel numer 1 - Karlovy Vary. Tam też spędziliśmy kilkadziesiąt minut. Najpierw wjechaliśmy na jakiś deptak. Myślę sobie - no ładnie, ale że niby tym się każdy tak zachwyca? To jednak było złudne, bo ścisłe centrum wchodziło dopiero w ostateczną fazę. Po kilkuset metrach dostrzegłem pocztę, a więc wysłałem pierwszą pocztówkę. Później przejechaliśmy przez całe centrum Karlovych Varów, aż do samego końca czyli Grandhotelu Pupp. Karlovy Vary określiłbym mianem czeskiego Monaco. Każda kamieniczka aż błyszczy, wszystko jest zadbane, po środku płynie jakiś strumyk. Piękna jest Kolumnada Młyńska i ogólnie ta główna Aleja. Przewodnik po Czechach nie kłamał - na miejscu rzeczywiście spotkaliśmy wielu Rosjan. Nawet niektóre sklepy mają podwójne nazwy czesko/rosyjskie. Jakby nie patrzeć to w Karlovych Varach nam się bardzo podobało :)
Z miasta wojewódzkiego chcieliśmy wydostać się główną drogą, ale po kilku kilometrach zaczęto na nas trąbić, a my zauważyliśmy, że to droga ekspresowa :P Nie pozostawało nam nic innego jak odbić na jakieś lokalne wioski i tamtędy przedostać się do Franciszkowych Łaźni. Okazało się że czescy drogowcy mają głowę na karku i robiąc z drogi krajowej ekspresówkę, zadbali o alternatywę. Jadąc wioskami równolegle do trasy szybkiego ruchu mile się zaskoczyliśmy. Asfalt był przedniej klasy, droga szeroka, nic tylko jechać. Minęliśmy tak sobie Chodov, Sokolov, Habartov. Filip już nie odstawał ode mnie tak bardzo jak do tej pory, chyba uskrzydlony wiadomością o tym że odpuszczamy sobie Niemcy i skupiamy się jedynie na Czeskiej Republice. Na tym odcinku było spokojnie, więc mieliśmy czas sobie pogadać o różnych rzeczach. Jakieś 15 km przed Franciszkowymi Łaźniami teren się wypłaszczył, a i wiatr nieco odpuścił. Jechało się bardzo przyjemnie i coraz szybciej. We Franciszkowych Łaźniach spędziliśmy jakieś 30 minut. Najpierw podjechaliśmy za moją prośbą na dworzec kolejowy, a potem już do centrum tego malutkiego i niezwykle cichego miasteczka uzdrowiskowego. Jest tam bardzo ładnie, nie brakuje drogich hotelów oraz pięknych restauracji. Wśród kuracjuszy częściej dało się usłyszeć głosy niemieckie niż czeskie, ale to zrozumiałe. Po zwiedzeniu tego miasteczka musieliśmy dostać się do Chebu. Jednak zamiast normalnie dobić do drogi głównej to my puściliśmy się przez park zdrojowy i wyjechaliśmy pod wiaduktem, na który nie chciało nam się wspinać. Tak więc do Chebu dotarliśmy lecz okrężną droga. Po drodze w jednej z wiosek pewien koleś w BMW tak mocno palił gumę, że zadymił całą ulicę łącznie z nami :)
Wjeżdżając do Chebu ujrzałem piękny wiadukt kolejowy, więc zrobiłem jedynie zdjęcie i po chwili stanęliśmy pod Tesco robiąc ostatnią tego dnia przerwę. Była okazja umyć zęby i coś tam ewentualnie dokupić na kolację. Następnie podjechaliśmy na Rynek. Cheb to ładne miasteczko, ale szczerze mówiąc to bardziej przypominało Niemcy niż Czechy. Apropo Niemców, spotkali nas tam tacy jedni co kiedyś mieszkali w Opolu, a teraz przeprowadzili się do Frankfurtu nad Menem. Mówili po polsku, ale fajnie zaciągali po niemiecku. Pogadaliśmy chwilę i pożegnaliśmy się z małżeństwem, które dopiero rozpoczęło 3-dniowy urlop w Chebie.
Zbliżała się noc, więc musieliśmy wyjechać z miasta i szukać miejsca na nocleg. 5 km za centrum przy wylotówce z miasta było rozwidlenie dróg, które prowadziło na drogę ekspresową. Obok drogi były drzewa, a niżej kawałek łąki. Nie szukaliśmy już dalej i rozbiliśmy się tam. W sumie nic lepszego nie mogło się nam trafić :) Byliśmy zadowoleni, bo mimo porannych niepowodzeń udało nam się dojechać do Chebu. A miejsce na nocleg też świetne, bo nikt o zdrowym umyśle by nas tam nie odwiedził w nocy na takim pustkowiu. Noc zapowiadała się na zimną, więc dzięki uprzejmości Filipa ugotowałem sobie wodę w jego "garnku" i zalałem 2 zupki knorra. I tradycyjnie o godzinie 22-23 poszliśmy spać...
Drugą noc spędziliśmy obok sadu


Tesco naszym przyjacielem

Karlovy Vary - pierwszy cel osiągnięty

słynna Becherovka:


Drogie hotele i wykwintne restauracje. Na dodatek masa Rosjan.


Kolumnada Młyńska:

W Karlovych Varach nie ma żadnej zaniedbanej kamienicy!


Grandhotel Pupp

w drodze do Chebu...

Františkovy Lázně, hlavní nádraží:


Główna ulica miasteczka uzdrowiskowego

Františkovy Lázně - kolumnada z pijalnią wód

Wiadukt kolejowy tuż przed Chebem

Cheb:

Miasto bardziej przypominało klimaty niemieckie niż czeskie...

-Klášterec nad Ohří|Cheb-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Dzień natomiast rozpoczął się ładnie. Rano nie było już praktycznie śladu po nocnym deszczu, a po kilkunastu minutach na niebie pojawiło się Słońce. Musieliśmy tylko wysuszyć rowery oraz namiot i można było ruszać w drogę. Ja jeszcze w międzyczasie skoczyłem na pobliską stację benzynową za potrzebą. Niestety ruszyliśmy dopiero o 9:30, gdyż musiałem chociaż trochę odespać nocne czuwanie. Filip od samego rana dawał do zrozumienia, że ból kolana mu dokucza i nie wie czy da radę pokonać kolejne wzniesienia. Nie wykluczał nawet rezygnacji z dalszej wycieczki!
Jak się później okazało do Karlovych Varów mieliśmy niecałe 40 km. Gorsza informacja była taka, że od samego rana towarzyszył nam przedni wiatr. Jakby tego było mało musieliśmy od samego rana pokonywać spore i jakże męczące pagórki. Do Ostrova czyli pierwszej większej miejscowości jechało się niesłychanie ciężko. Filipa bolało kolano, ja byłem niewyspany, a w dodatku ten wiatr i górki...Pierwsza przerwa była zorganizowana już na 13 km :/ Z Atlasu Czech wywnioskowałem, że dzień 3 będzie najcięższy, ale nie myślałem że aż tak dostaniemy w kość. Ale dobra jakoś dotoczyliśmy się do tego Ostrova. Poczekałem na Filipa jakieś 10-15 minut i razem znaleźliśmy Tesco. Tam zrobiliśmy sobie obowiązkowe śniadanie.
Byłem już nieźle przeczołgany, a to był dopiero 23 km tego dnia. Okazało się jednak, że Filip ma jeszcze bardziej dość i oznajmił mi, że w Karlovych Varach chyba zrezygnuje z dalszej jazdy ze względu na bolące kolano. Ta informacja nie ucieszyła mnie, więc postanowiłem znaleźć kompromis i jednak namówić kompana na dalszą jazdę :) Pocieszyłem go mówiąc, że dzień 3 będzie najgorszy, bo mamy pod wiatr i pod górkę. Dojedziemy do Chebu i potem sytuacja się odwróci. A tak poza tym to nie musimy przecież jechać do tego całego Monachium. Jeśli nie czujesz się na siłach to nie musimy nawet zahaczać o Pasawę i Linz, gdzie trzeba byłoby przejechać Zeleną Rudę położoną na wysokości 1008 m.n.p.m. Możemy przecież zrobić sobie wycieczkę TYLKO po Czechach. Możemy jechać ze średnią nawet 15 km/h. Ja się na to wszystko zgodzę, bylebyśmy tylko robili średni dystans dzienny na poziomie 120 km i będzie cacy :) Ta zmiana planów chyba poskutkowała, bo Filipowi poprawił się humor i dał radę wrócić ze mną do Wrocławia.
Gdy zjedliśmy już śniadanie pod Tesco trzeba było się kierować na lokalną drogę prowadzącą do Karlovych Varów. Jechało się fajnie, bo asfalt dobry, a ruch mały. I tak po 12 km osiągnęliśmy cel numer 1 - Karlovy Vary. Tam też spędziliśmy kilkadziesiąt minut. Najpierw wjechaliśmy na jakiś deptak. Myślę sobie - no ładnie, ale że niby tym się każdy tak zachwyca? To jednak było złudne, bo ścisłe centrum wchodziło dopiero w ostateczną fazę. Po kilkuset metrach dostrzegłem pocztę, a więc wysłałem pierwszą pocztówkę. Później przejechaliśmy przez całe centrum Karlovych Varów, aż do samego końca czyli Grandhotelu Pupp. Karlovy Vary określiłbym mianem czeskiego Monaco. Każda kamieniczka aż błyszczy, wszystko jest zadbane, po środku płynie jakiś strumyk. Piękna jest Kolumnada Młyńska i ogólnie ta główna Aleja. Przewodnik po Czechach nie kłamał - na miejscu rzeczywiście spotkaliśmy wielu Rosjan. Nawet niektóre sklepy mają podwójne nazwy czesko/rosyjskie. Jakby nie patrzeć to w Karlovych Varach nam się bardzo podobało :)
Z miasta wojewódzkiego chcieliśmy wydostać się główną drogą, ale po kilku kilometrach zaczęto na nas trąbić, a my zauważyliśmy, że to droga ekspresowa :P Nie pozostawało nam nic innego jak odbić na jakieś lokalne wioski i tamtędy przedostać się do Franciszkowych Łaźni. Okazało się że czescy drogowcy mają głowę na karku i robiąc z drogi krajowej ekspresówkę, zadbali o alternatywę. Jadąc wioskami równolegle do trasy szybkiego ruchu mile się zaskoczyliśmy. Asfalt był przedniej klasy, droga szeroka, nic tylko jechać. Minęliśmy tak sobie Chodov, Sokolov, Habartov. Filip już nie odstawał ode mnie tak bardzo jak do tej pory, chyba uskrzydlony wiadomością o tym że odpuszczamy sobie Niemcy i skupiamy się jedynie na Czeskiej Republice. Na tym odcinku było spokojnie, więc mieliśmy czas sobie pogadać o różnych rzeczach. Jakieś 15 km przed Franciszkowymi Łaźniami teren się wypłaszczył, a i wiatr nieco odpuścił. Jechało się bardzo przyjemnie i coraz szybciej. We Franciszkowych Łaźniach spędziliśmy jakieś 30 minut. Najpierw podjechaliśmy za moją prośbą na dworzec kolejowy, a potem już do centrum tego malutkiego i niezwykle cichego miasteczka uzdrowiskowego. Jest tam bardzo ładnie, nie brakuje drogich hotelów oraz pięknych restauracji. Wśród kuracjuszy częściej dało się usłyszeć głosy niemieckie niż czeskie, ale to zrozumiałe. Po zwiedzeniu tego miasteczka musieliśmy dostać się do Chebu. Jednak zamiast normalnie dobić do drogi głównej to my puściliśmy się przez park zdrojowy i wyjechaliśmy pod wiaduktem, na który nie chciało nam się wspinać. Tak więc do Chebu dotarliśmy lecz okrężną droga. Po drodze w jednej z wiosek pewien koleś w BMW tak mocno palił gumę, że zadymił całą ulicę łącznie z nami :)
Wjeżdżając do Chebu ujrzałem piękny wiadukt kolejowy, więc zrobiłem jedynie zdjęcie i po chwili stanęliśmy pod Tesco robiąc ostatnią tego dnia przerwę. Była okazja umyć zęby i coś tam ewentualnie dokupić na kolację. Następnie podjechaliśmy na Rynek. Cheb to ładne miasteczko, ale szczerze mówiąc to bardziej przypominało Niemcy niż Czechy. Apropo Niemców, spotkali nas tam tacy jedni co kiedyś mieszkali w Opolu, a teraz przeprowadzili się do Frankfurtu nad Menem. Mówili po polsku, ale fajnie zaciągali po niemiecku. Pogadaliśmy chwilę i pożegnaliśmy się z małżeństwem, które dopiero rozpoczęło 3-dniowy urlop w Chebie.
Zbliżała się noc, więc musieliśmy wyjechać z miasta i szukać miejsca na nocleg. 5 km za centrum przy wylotówce z miasta było rozwidlenie dróg, które prowadziło na drogę ekspresową. Obok drogi były drzewa, a niżej kawałek łąki. Nie szukaliśmy już dalej i rozbiliśmy się tam. W sumie nic lepszego nie mogło się nam trafić :) Byliśmy zadowoleni, bo mimo porannych niepowodzeń udało nam się dojechać do Chebu. A miejsce na nocleg też świetne, bo nikt o zdrowym umyśle by nas tam nie odwiedził w nocy na takim pustkowiu. Noc zapowiadała się na zimną, więc dzięki uprzejmości Filipa ugotowałem sobie wodę w jego "garnku" i zalałem 2 zupki knorra. I tradycyjnie o godzinie 22-23 poszliśmy spać...
Drugą noc spędziliśmy obok sadu


Tesco naszym przyjacielem

Karlovy Vary - pierwszy cel osiągnięty

słynna Becherovka:


Drogie hotele i wykwintne restauracje. Na dodatek masa Rosjan.


Kolumnada Młyńska:

W Karlovych Varach nie ma żadnej zaniedbanej kamienicy!


Grandhotel Pupp

w drodze do Chebu...

Františkovy Lázně, hlavní nádraží:


Główna ulica miasteczka uzdrowiskowego

Františkovy Lázně - kolumnada z pijalnią wód

Wiadukt kolejowy tuż przed Chebem

Cheb:

Miasto bardziej przypominało klimaty niemieckie niż czeskie...

-Klášterec nad Ohří|Cheb-
_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie
Dane wycieczki:
Km: | 117.72 | Km teren: | 0.30 | Czas: | 07:03 | km/h: | 16.70 | ||
Pr. maks.: | 53.37 | Temperatura: | 27.0 | Podjazdy: | 890m | Rower: | Giant |