<" BORDER=10 HEIGHT=249 WIDTH=1025 ALIGN=ABSCENTER>


Informacje

2025: button stats bikestats.pl 2024: button stats bikestats.pl 2023: button stats bikestats.pl 2022: button stats bikestats.pl 2021: button stats bikestats.pl 2020: button stats bikestats.pl 2019: button stats bikestats.pl 2018: button stats bikestats.pl 2017: button stats bikestats.pl 2016: button stats bikestats.pl 2015: button stats bikestats.pl 2014: button stats bikestats.pl 2013: button stats bikestats.pl 2012: button stats bikestats.pl 2011: button stats bikestats.pl

Szukaj

Personal Best

Maksymalny dystans

222 km
Tomaszów Maz. 20-07-2012

26-07-2011Ujazd(208 km)

02-05-2011Nysa(183 km)

17-06-2010Jelcz(135 km)

01-08-2009Odolanów(112 km)


Maksymalna prędkość

77,7 km/h
Borek Stary 16-04-2023


Maksymalna wysokość

2802 m.n.p.m.
la Bonette 1-08-2014


Najwięcej w miesiącu

3140 km
sierpień 2014


Dystanse roczne

2024 rok 474 km

2023 rok 1912 km

2022 rok 939 km

2021 rok 1573 km

2020 rok 1510 km

2019 rok 1015 km

2018 rok 1012 km

2017 rok 2250 km

2016 rok 2000 km

2015 rok 2030 km

2014 rok 6900 km

2013 rok 4110 km

2012 rok 7500 km

2011 rok 5600 km

2010 rok 2700 km

2009 rok 1000 km


Wyprawy







zaliczone gminy button stats bikestats.pl

Archiwum

Dzień 3 - Zmiana planów


Piątek, 3 sierpnia 2012


Druga noc była dla mnie bardzo niespokojna. Położyłem się do namiotu o 23, a zasnąłem dopiero jakoś o 3 nad ranem :/ Na początku wydawało mi się, że ktoś skrada się do namiotu albo po rowery, słysząc jakieś szmery i szumy w krzakach niemal non-stop przez 2,5 h. O północy to nawet otworzyłem dla pewności scyzoryk w ręce i tak leżałem przygotowany jeszcze przez godzinę. Później z kolei gdy szumy w zaroślach ustały, pojawiły się błyski na niebie. Oho zaraz będzie burza - pomyślałem sobie. Na szczęście błyski nie były udokumentowane grzmotami i na opadach deszczu do rana się skończyło. Tak więc moja druga noc trwała nie dłużej niż 5 h :/ Owe hałasy w krzakach wywoływał zapewne jakiś kot, albo inne myszy. Mimo wszystko wolałem być czujny, zwłaszcza że zmęczony Filip padł na karimatę jak zabity i spadł twardym snem :D Takie są uroki spania "na dziko".

Dzień natomiast rozpoczął się ładnie. Rano nie było już praktycznie śladu po nocnym deszczu, a po kilkunastu minutach na niebie pojawiło się Słońce. Musieliśmy tylko wysuszyć rowery oraz namiot i można było ruszać w drogę. Ja jeszcze w międzyczasie skoczyłem na pobliską stację benzynową za potrzebą. Niestety ruszyliśmy dopiero o 9:30, gdyż musiałem chociaż trochę odespać nocne czuwanie. Filip od samego rana dawał do zrozumienia, że ból kolana mu dokucza i nie wie czy da radę pokonać kolejne wzniesienia. Nie wykluczał nawet rezygnacji z dalszej wycieczki!

Jak się później okazało do Karlovych Varów mieliśmy niecałe 40 km. Gorsza informacja była taka, że od samego rana towarzyszył nam przedni wiatr. Jakby tego było mało musieliśmy od samego rana pokonywać spore i jakże męczące pagórki. Do Ostrova czyli pierwszej większej miejscowości jechało się niesłychanie ciężko. Filipa bolało kolano, ja byłem niewyspany, a w dodatku ten wiatr i górki...Pierwsza przerwa była zorganizowana już na 13 km :/ Z Atlasu Czech wywnioskowałem, że dzień 3 będzie najcięższy, ale nie myślałem że aż tak dostaniemy w kość. Ale dobra jakoś dotoczyliśmy się do tego Ostrova. Poczekałem na Filipa jakieś 10-15 minut i razem znaleźliśmy Tesco. Tam zrobiliśmy sobie obowiązkowe śniadanie.

Byłem już nieźle przeczołgany, a to był dopiero 23 km tego dnia. Okazało się jednak, że Filip ma jeszcze bardziej dość i oznajmił mi, że w Karlovych Varach chyba zrezygnuje z dalszej jazdy ze względu na bolące kolano. Ta informacja nie ucieszyła mnie, więc postanowiłem znaleźć kompromis i jednak namówić kompana na dalszą jazdę :) Pocieszyłem go mówiąc, że dzień 3 będzie najgorszy, bo mamy pod wiatr i pod górkę. Dojedziemy do Chebu i potem sytuacja się odwróci. A tak poza tym to nie musimy przecież jechać do tego całego Monachium. Jeśli nie czujesz się na siłach to nie musimy nawet zahaczać o Pasawę i Linz, gdzie trzeba byłoby przejechać Zeleną Rudę położoną na wysokości 1008 m.n.p.m. Możemy przecież zrobić sobie wycieczkę TYLKO po Czechach. Możemy jechać ze średnią nawet 15 km/h. Ja się na to wszystko zgodzę, bylebyśmy tylko robili średni dystans dzienny na poziomie 120 km i będzie cacy :) Ta zmiana planów chyba poskutkowała, bo Filipowi poprawił się humor i dał radę wrócić ze mną do Wrocławia.


Gdy zjedliśmy już śniadanie pod Tesco trzeba było się kierować na lokalną drogę prowadzącą do Karlovych Varów. Jechało się fajnie, bo asfalt dobry, a ruch mały. I tak po 12 km osiągnęliśmy cel numer 1 - Karlovy Vary. Tam też spędziliśmy kilkadziesiąt minut. Najpierw wjechaliśmy na jakiś deptak. Myślę sobie - no ładnie, ale że niby tym się każdy tak zachwyca? To jednak było złudne, bo ścisłe centrum wchodziło dopiero w ostateczną fazę. Po kilkuset metrach dostrzegłem pocztę, a więc wysłałem pierwszą pocztówkę. Później przejechaliśmy przez całe centrum Karlovych Varów, aż do samego końca czyli Grandhotelu Pupp. Karlovy Vary określiłbym mianem czeskiego Monaco. Każda kamieniczka aż błyszczy, wszystko jest zadbane, po środku płynie jakiś strumyk. Piękna jest Kolumnada Młyńska i ogólnie ta główna Aleja. Przewodnik po Czechach nie kłamał - na miejscu rzeczywiście spotkaliśmy wielu Rosjan. Nawet niektóre sklepy mają podwójne nazwy czesko/rosyjskie. Jakby nie patrzeć to w Karlovych Varach nam się bardzo podobało :)

Z miasta wojewódzkiego chcieliśmy wydostać się główną drogą, ale po kilku kilometrach zaczęto na nas trąbić, a my zauważyliśmy, że to droga ekspresowa :P Nie pozostawało nam nic innego jak odbić na jakieś lokalne wioski i tamtędy przedostać się do Franciszkowych Łaźni. Okazało się że czescy drogowcy mają głowę na karku i robiąc z drogi krajowej ekspresówkę, zadbali o alternatywę. Jadąc wioskami równolegle do trasy szybkiego ruchu mile się zaskoczyliśmy. Asfalt był przedniej klasy, droga szeroka, nic tylko jechać. Minęliśmy tak sobie Chodov, Sokolov, Habartov. Filip już nie odstawał ode mnie tak bardzo jak do tej pory, chyba uskrzydlony wiadomością o tym że odpuszczamy sobie Niemcy i skupiamy się jedynie na Czeskiej Republice. Na tym odcinku było spokojnie, więc mieliśmy czas sobie pogadać o różnych rzeczach. Jakieś 15 km przed Franciszkowymi Łaźniami teren się wypłaszczył, a i wiatr nieco odpuścił. Jechało się bardzo przyjemnie i coraz szybciej. We Franciszkowych Łaźniach spędziliśmy jakieś 30 minut. Najpierw podjechaliśmy za moją prośbą na dworzec kolejowy, a potem już do centrum tego malutkiego i niezwykle cichego miasteczka uzdrowiskowego. Jest tam bardzo ładnie, nie brakuje drogich hotelów oraz pięknych restauracji. Wśród kuracjuszy częściej dało się usłyszeć głosy niemieckie niż czeskie, ale to zrozumiałe. Po zwiedzeniu tego miasteczka musieliśmy dostać się do Chebu. Jednak zamiast normalnie dobić do drogi głównej to my puściliśmy się przez park zdrojowy i wyjechaliśmy pod wiaduktem, na który nie chciało nam się wspinać. Tak więc do Chebu dotarliśmy lecz okrężną droga. Po drodze w jednej z wiosek pewien koleś w BMW tak mocno palił gumę, że zadymił całą ulicę łącznie z nami :)

Wjeżdżając do Chebu ujrzałem piękny wiadukt kolejowy, więc zrobiłem jedynie zdjęcie i po chwili stanęliśmy pod Tesco robiąc ostatnią tego dnia przerwę. Była okazja umyć zęby i coś tam ewentualnie dokupić na kolację. Następnie podjechaliśmy na Rynek. Cheb to ładne miasteczko, ale szczerze mówiąc to bardziej przypominało Niemcy niż Czechy. Apropo Niemców, spotkali nas tam tacy jedni co kiedyś mieszkali w Opolu, a teraz przeprowadzili się do Frankfurtu nad Menem. Mówili po polsku, ale fajnie zaciągali po niemiecku. Pogadaliśmy chwilę i pożegnaliśmy się z małżeństwem, które dopiero rozpoczęło 3-dniowy urlop w Chebie.

Zbliżała się noc, więc musieliśmy wyjechać z miasta i szukać miejsca na nocleg. 5 km za centrum przy wylotówce z miasta było rozwidlenie dróg, które prowadziło na drogę ekspresową. Obok drogi były drzewa, a niżej kawałek łąki. Nie szukaliśmy już dalej i rozbiliśmy się tam. W sumie nic lepszego nie mogło się nam trafić :) Byliśmy zadowoleni, bo mimo porannych niepowodzeń udało nam się dojechać do Chebu. A miejsce na nocleg też świetne, bo nikt o zdrowym umyśle by nas tam nie odwiedził w nocy na takim pustkowiu. Noc zapowiadała się na zimną, więc dzięki uprzejmości Filipa ugotowałem sobie wodę w jego "garnku" i zalałem 2 zupki knorra. I tradycyjnie o godzinie 22-23 poszliśmy spać...


Drugą noc spędziliśmy obok sadu






Tesco naszym przyjacielem



Karlovy Vary - pierwszy cel osiągnięty



słynna Becherovka:






Drogie hotele i wykwintne restauracje. Na dodatek masa Rosjan.






Kolumnada Młyńska:



W Karlovych Varach nie ma żadnej zaniedbanej kamienicy!






Grandhotel Pupp


w drodze do Chebu...



Františkovy Lázně, hlavní nádraží:






Główna ulica miasteczka uzdrowiskowego



Františkovy Lázně - kolumnada z pijalnią wód



Wiadukt kolejowy tuż przed Chebem



Cheb:



Miasto bardziej przypominało klimaty niemieckie niż czeskie...




-Klášterec nad Ohří|Cheb-

_____________________________________
|PODSUMOWANIE
_____________________________________
Kategoria 2012 Czechy Zachodnie

Dane wycieczki:
Km:117.72Km teren:0.30 Czas:07:03km/h:16.70
Pr. maks.:53.37Temperatura:27.0 Podjazdy:890mRower:Giant

Komentarze
no proszę, kolejny wypadzik :) mam nadzieję, ze nie piłeś tam żadnej wódki :D
gdynia94
- 18:29 wtorek, 2 października 2012 | linkuj
Noc z przygodami,nie trzeba było "przeczesać teren" i spokojnie kimnąć ?
VSV83
- 18:26 sobota, 22 września 2012 | linkuj
Bardzo ładne miasto. Swoją drogą, to wiesz jakby wyglądały polskie miasta, gdyby nie wojna?
grigor86
- 18:15 sobota, 22 września 2012 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl